Łączna liczba wyświetleń

piątek, 5 kwietnia 2013

30.12.2010



30.12.2010
            Pucu poszedł dosyć szybko spać. Korzystał, jak zwykle, z naszej obecności i spał. Trzymaliśmy wartę na zmiany, po dwóch. Reszta odpoczywała. W okolicy rynku było widać łunę. Siedziałem na dachu z Benym.
- Nie ma już Szybkiego - powiedziałem i pociągnąłem łyk z butelki, którą zabrałem z mieszkania.
- Dobry kompan, chwila nieuwagi i dupa. Dobrze, że Misiek się nie poranił na tym sprinterze. Kasował go gołymi rękami. Wariat. Swoją drogą chciałbym to zobaczyć. Nie mówmy już o Szybkim dobra? Bo ja nie mogę znieść tych myśli. Wolę zapomnieć.
- Spoko - odpowiedziałem.
            Dzieciaki spały. Zapaliłem z Benym po papierosie. Miałem ostatnią paczkę. Beny stracił wszystko kiedy porzucił swój plecak. Zapowiadał się wypad do miasta po zapasy. Po kilku godzinach Vi i Misiek nas zmienili.
            Poszedłem się wykąpać. Wartki, i to bardzo, prysznic. Położyłem się w jednym z mieszkań po księżach. Wstałem po kilku godzinach. Pucu nadal spał. Mówił, że tylko przy nas może spać spokojnie, tak to się zrywa i czuwa.
            Koło południa byliśmy już wszyscy na nogach. Przywitaliśmy się z dzieciakami. Ciężko było odpowiadać na ich niewygodne pytania. To o Szybkiego, to o hałasy w nocy i naszą obecność w kościele.
            Chłopaki, a zwłaszcza Misiek, bardzo chcieli działać. Przede wszystkim sprawdzenie miejsca śmierci Szybkiego, a później stan zapasów i ewentualne zakupy, albo chociaż wstępne zebranie zagubionego majdanu. Mieliśmy też dogasający Bastion. Czułem, że ktoś nam spalił dom, serio. Początkowo wydawało mi się, że  ta zmiana na nas dobrze wpłynęła, ale nic nie zastąpi nam tamtych specyficznych wygód, no i w końcu wyszło to wszystko, co w nas siedziało.
            Misiek rzucił pomysł żeby skoczyć na JPII po jakiś samochód. Mówił, że Homer nauczył go odpalać bez kluczyka i jakoś sobie poradzi. Przedyskutowaliśmy tę kwestię. Beny też chciał iść. Uznaliśmy, że ryzyko jest duże i lepiej jeśli pójdą tylko dwie osoby. Wyruszyli około godziny szesnastej. Obserwowaliśmy we trójkę JPII. Sytuacja była spokojna, ale nigdy nie wiadomo co czyha za rogiem. Nasi szli po krzakach. Kiedy jeździliśmy po ulicach miasta często widywaliśmy trupy w samochodach. Ludzie umierali za kółkami, niektóre nieboszczki się ruszały, ale z reguły były to pootwierane drzwi i ogryzione ciała wewnątrz.
            Pucu miał lornetkę i obserwował ich każdy ruch. Misiek miał maczetę, a Beny łom. Jego szpadel przepadł w Bastionie. Poruszali się od samochodu do samochodu. Co jakiś czas otwierali drzwi, ale szli dalej. Na JPII Misiek otworzył drzwi, a ze środka wypadło ciało. Było widać jak sprawdzają zdobycz. Nie mogli sobie pozwolić na jazdę ze sztywnym w bagażniku, albo co gorsza na tylnim siedzeniu. Podjechali po chwili do nas. Volkswagen passat, rocznik chyba 2000, kombi. Klasa wozik. Pełny bak, niebieski metalik.
- To cud, że odpalił, nie liczyłem nawet na to. Bardziej, że na popych, ale nie sam z siebie. Co klasa to klasa jednak - powiedział podekscytowany Misiek.
- To weź go sprzedaj - dosrałem z miejsca, zmilczał.
- Kiedy ruszamy? - spytał Vi.
- Zaraz? - spytał Misiek.
            We czterech było całkiem wygodnie i nie było ciasno. Siedziałem sobie z tyłu za pasażerem. Podjechaliśmy na plac zabaw i wysiedliśmy w feralnym miejscu.
Ziemia była usłana ścierwem sztywnych, walały się głowy, w ciałach były dziury po kulach. Gleba wchłonęła wszystko. Nie było smrodu rozkładu. Szybki był w tym gronie, niestety. Łatwo go można było poznać, po dresie. Zawsze chodził w dresie…
- Co robimy? Jak go zabrać stąd? - spytał Misiek.
- Zostawmy go, wiem, że powinniśmy go pochować, ale jak go stąd zabrać? - spytałem kolegów.
- Zostawmy - dodał melancholijnie Vi. Przykryliśmy ciało Szybkiego jakimś materiałem od Puca. Rozejrzałem się po oknach. Gdzieniegdzie było widać ludzi. Kiedy zauważyli, że patrzymy po mieszkaniach to chowali się. Nie zaczepilibyśmy ich nigdy, ale pewnie widzieli broń na plecach i bali się.
- Skoczmy po żarcie panowie, i do Bastionu - powiedział Vi.
            Ruszyliśmy, Misiek gadał żeby podjechać, za rogiem, pod klatkę schodową. Wysiedliśmy. Z głową w progu leżał sztywny, głowa jego była rozkwaszona. Nie ruszał się. Drzwi były otwarte… Ktoś tam musiał być po bitce Miśka.
- Tu go rozkwasiłem - powiedział triumfalnie - Mało brakowało…
- Dobrze, że się nie zraniłeś stary, szacun - dodał Vi i wskoczyliśmy do auta. Nagrzaliśmy sobie w środku. Vi jechał powoli. Podjechaliśmy na ulicę Wolności, szybko z Miśkiem zebraliśmy porzucone rzeczy do bagażnika. Odjechaliśmy parędziesiąt metrów dalej i zgarnęliśmy jeszcze dwa plecaki. Pojechaliśmy koło banku i przez Paderewskiego, prosto na Rynek i pod zakaz. Vi przez chciał objechać jednokierunkową, ale po chwili doszedł do wniosku, że to bez sensu. Pojedyncze osobniki tułały się po ulicach, chciałoby się napisać jak zombi, ale to były zombi. Nie wiem do czego to porównać. Ścierwo to ścierwo.
            Po chwili minęliśmy Rynek, naszym oczom ukazała się ściana Bastionu, która wychodziła na Zamkową. Była czysta.
- Może Vandura jest na chodzie? - spytał Misiek - Dawaj Dżej Dżej sprawdzimy.
Wyskoczyliśmy szybko i weszliśmy powoli na dziedziniec. Czuć było ostry smród spalonej benzyny i mięsa. Swąd spalonej skóry ludzkiej kręcił i gryzł w nosie. Vandura stała maksymalnie w rogu dziedzińca. Nawet jej nie okopciło. Usłyszeliśmy głosy, obce, które nagle zamilkły. Przyłożyłem karabinek do ramienia. Maska samochodu była podniesiona, drzwi były otwarte.
- Kto tam jest? Wyłazić! - krzyknął Misiek - Ręce do góry!
            Wyszły dwie osoby. Dwóch gości. Podnieśli ręce do góry. Jeden niski i szczupły, drugi wysoki i smukły, głowy ogolone na łyso. Nie mówili nic.
- Kim jesteście - spytał Misiek -Gadać kurwy! Szabrownicy jebani!
- Ja jestem Bolek, a on Suszi. Miejscówka spalona, uznałem, że możemy spokojnie zebrać po was rzeczy. Nie wiedziałem, że ktoś przeżył.
- Bolek? Z Morcinka? Spod dziesiątki? - spytałem z niedowierzaniem gościa.
- Znamy się? - spytał.
- Nie, byłem wczoraj u ciebie na mieszkaniu, czytałem wasze listy - odpowiedziałem i opuściłem broń - Dalej siedzisz koło apteki na Wolności?
- Masz i szabrownika! Była jakaś nowa odpowiedź? - spytał zasmucony.
- Nie.
- Już trzy tygodnie tam nie byłem - odpowiedział i przegryzł wargę. Splunął.
- Ilu was jest?
- Trzech. A was?
- Tutaj czterech i kilka w melinie. Nie pytajcie gdzie. Auto sprawne?
- Sprawne. Ładnie tu było u was. Kto was popalił?
- Nie wiemy, jakieś złamasy spoza miasta.
- Jakiś idiota wczoraj zbierał towarzystwo za samochodem. Myśleliśmy, że może chcą oczyścić miasto. Uderzyli na was?
- Tak się składa właśnie. Nie mamy czasu na pogawędki niestety. Macie czym wrócić?
- Z buta.
- Dużo sztywnych po drodze było.
- Radzimy sobie jakoś.
- Nie macie nawet broni żadnej - powiedziałem zdziwiony.
- Czasem zdarza się stracić - odpowiedział Bolek. Był wygadanym rozmówcą. Trochę cwaniak. W samej bluzie, w zimie. Nos miał kiedyś złamany, zęby wybite, ale nie wszystkie. Jakieś szramy i ślad po złamaniu na przedramieniu.
- Misiek skocz po Benego, powiedz mu co i jak - powiedziałem cicho do Miśka i poszedł.
- Wiesz jak to jest, jeden zbiera, ginie, to ktoś inny może skorzystać.
- Wiem, wiem. Spokojnie- odpowiedziałem. Beny nie znał nowych kolegów - Beny weź Onyksa, będziesz miał ich na muszce. Panowie, jak nas zaatakujecie to Beny was rozwali. Umowa stoi?
- Nie atakujemy innych ludzi, tylko w obronie własnej.
- A ty gdzie! - krzyknąłem do Susziego.
- Pozwolisz, że się odleję, bo już dwie godziny nie szczałem i mnie rozrywa - odpowiedział kolega i stanął koło muru i nalał na Bastion.
- Podrzucimy was na Wolności - powiedziałem, a Bolek i Suszi spojrzeli na siebie. Byli nieco zdziwieni. Widać było po nich, że się nie boją, bo zapewnie w niejednym szambie byli.
            Siadłem za kółko, a Beny i reszta z tyłu. Nowi siedzieli pod ścianą, a kolega w nich celował. Z ronda na małe rondo, potem koło stacji benzynowej i w prawo na Wolności. Musiałem haczyć o chodniki, bo niektóre miejsca zakorkowane. Zatrzymałem się koło apteki i koledzy spokojnie wyszli na zewnątrz. Droga była wolna. Nic nie mówili, nie dziękowali, nie lizali dupy. Wysiedli i przeskoczyli przez płot. Po prostu ich podrzuciliśmy, jakby nigdy nic. Misiek przeskoczył do osobówki i podjechaliśmy do Puca na małą naradę. Mieliśmy jeszcze wrócić na Krakowską zobaczyć co zostało z Bastionu.
- Kto to był? - dociekał Vi.
- Jakieś ziomki z miasta - zacząłem - Pamiętasz jak opowiadałem ci o tych listach z mieszkania gdzie się ukryłem? To właśnie ten typ to pisał. Bolek.
- Miałem kuzyna, też mówiliśmy na niego Bolek - powiedział Vi - Szkoda, że to nie on. Ten to był człowiek przypał pijacki, to telefon zgubił, to rękę połamał… Szkoda, szkoda!
- No wiesz jak to jest, spotykasz kogoś pierwszy raz, zwłaszcza teraz po dniu „0” i już wiesz czy jest zagrożeniem czy nie. Wycelowałem do nich, a ci nic, ani nie fikali, ani nie błagali o litość. Potem Bolek wyjaśnił po prostu, że teraz takie prawa, że jak jeden coś zgromadzi i zginie to reszta sobie to zabiera. Myślał, że jest po nas i zakręcił się wokół naszego majątku.
- I bez broni doszli sobie do Bastionu między sztywniakami? - podpytywał Beny.
- No tak powiedzieli, żadnych ciężkich narzędzi tam nie widziałem, a ty Misiek?
- Ja też nie. Dobrze im z oczu patrzało. Kurde, Szybkiego mi brakuje. To był gość. Ścierwa!
- Dobra, panowie, my tu gadu gadu, a lada moment słońce zajdzie i gówno z naszej wizyty. Zbieramy się. Jedziemy Vandurą, może zgarniemy jakieś żarcie po drodze.
            Zebraliśmy parę rzeczy do auta i jazda. Jechałem na pace. Siedziałem na kanapie. Spoglądałem na puste miejsca. Powinny być zajęte przez Szybkiego, Homera, Młodego i Czarną. MM ze swoimi przydupasami mogłaby, co najwyżej, za nami biec. Szkoda, że nie czekali na nas u bram Bastionu, żeby nam otworzyć przejazd. Szkoda, wielka szkoda, przypomniałem sobie te pierwsze dni, potem spotkanie z Czarną na skraju miasta... Zamyśliłem się nieco, ale Vi krzyknął, że Bastion nadal płonie i to mnie wytrąciło z transu. Przejechaliśmy przez Zamkową i od Rynku wjechaliśmy na Krakowską. Spalenizna robiła wrażenie. Część murów z naszej klatki była czysta. Osmolony tynk był z reguły nad oknami, widać było jak ogień trawił pomieszczenia. Smagany przez wiatr, podsycany przez powietrze szalał w najlepsze, kiedy uciekaliśmy przed hordą. Z jednej strony człowiek się cieszył, że przeżył mimo wszystko, a z drugiej żal w sercu, za utraconą Arkadią w świecie zombi. Tak, Bastion był naszą Arkadią, Arkadią bezpieczeństwa. Już było tak dobrze, nieco prądu z agregatu, spora spiżarnia, wszystko pod ręką - sklepy z ubraniami, spożywczaki… Masa broni i rzeczy do wykorzystania, nie tylko do zbrojenia, ale także do codziennego użytku. To tutaj właśnie miały miejsce najbardziej, dla nas, dramatyczne chwile, też te szczęśliwe. To w tym rejonie zginęli koledzy - Młody, Homer i jedyna nasza koleżanka - Czarna, która broniła do końca naszego domu… To było to. Ekipa nie do zdarcia. Czarna, Homer, Młody, Szybki, Beny, Misiek, Vi i Dżej Dżej. Połowy z nas już nie było. Czarna i Homer, zgrany duet i nie tylko techniczny. Ciężko jest bez ich pomysłów, ale życie toczy się dalej. Do tej pory korzystamy z ich pomysłów, staramy naśladować ich tok myślenia. Serce mi się kraje, kiedy pomyślę sobie, jak mocni bylibyśmy teraz w tym składzie, po zniszczeniu wielu zagrożeń, nie tylko lokalnych, ale też wewnętrznych. Gdyby nie MM, gdyby nie kilka przypadków i błędów jak z Młodym czy Szybkim… Idę na chwilę do palarni. Muszę spalić. Taka refleksja zasługuje na chwilę zadumy, wykruszamy się.
            Malborasek… chwila wytchnienia dla duszy i ciała. Popielniczka w ciągu niespełna dwóch dni wypełniła się po brzegi petami. Jak tak dalej pójdzie, to lada dzień będziemy zmuszeni uderzyć do sklepu po nowy zapas. A co będzie jeśli papierosy w mieście się skończą? Czy dożyjemy tej chwili? Alkohol to nasz największy wróg obok ludzi, papierosy to ostatnia deska ratunku… Jak już kompletnie nie ma co robić to papieros, jak jest co robić to też papieros. Idziemy gdzieś na miasto - papieros, i papieros i papieros. Odciąga od niebezpiecznego myślenia…
            Zastanawiałem się ostatnio, co by było gdyby okazało się nagle, że to był tylko sen? Chyba zbyt długi, ale jednak… Pewnie bym zatęsknił za tym burdelem wracając do normalnego życia… Człowiek to gówno. Nie docenia tego co ma, a jak to traci to zaczyna rozpaczać.
            Spoglądałem na spalony Bastion. Czasem, podczas warty, nachodziła mnie taka myśl, że lepiej jest spalić nasz dom, niż oddać go w ręce frajerów, którzy przyjdą na gotowe. I tak się stało, pośrednio. Szkoda, że nie udało nam się obronić. Jednak mimo tego całego zła, jakie nas spotkało, czułem, już w ostatnim czasie, że taka nagła zmiana dobrze nam zrobi. Łapałem siebie, i moich kompanów, że bezmyślnie leżałem w łóżku, brudny, ubrany, paliłem papierosy i gasiłem je na podłodze czy czasem popijałem coś mocniejszego i rozmyślałem o bezsensie tego istnienia. Czasem nie myślałem, zwyczajnie, o niczym. Po prostu leżałem i czekałem, aż zapasy się skończą żeby wyskoczyć gdzieś do sklepu. Jak złodziej w swojej melinie. Siedzi sobie, dopóki mu czegoś nie braknie, a jak tylko odczuwa dyskomfort idzie kraść. Czasami prześladowały mnie straszne wspomnienia i myśli, nie wszystko co robiliśmy było zgodne ze zdrowym rozsądkiem, nieraz na krawędzi życia i śmierci, nie raz z żywym człowiekiem… Nikt nie chciał wychodzić poza nasze mury, ale jednocześnie każdego nosiło i chciał zrobić wszystko żeby się stąd wydostać. Kleszcze psychiczne. Do smrodu już przywykliśmy. Nie ogoleni, zarośnięci, śmierdzący potem, papierosami i alkoholem koczowaliśmy. Jak Czarna z nami wytrzymywała? Znosiła to dzielnie, ale jak? Jedyny moment ukojenia dla mojej duszy to czas, kiedy przelewam swoje wspomnienia na papier. Tylko wtedy odczuwam jakąś namiastkę ulgi. Tylko wtedy. Gadałem jakiś czas temu z Vim, mówił mi, że mam nie gadać z chłopakami o tym. Rzadko bo rzadko, wspomina mi się atak na bank, tam byli żywi. Tłumaczył, że to oni chcieli nas rozpierdolić, myśmy się tylko bronili. Albo my albo oni. Wybór należał i do nas i do nich. Podjęliśmy decyzję, że oni powinni zejść z tego świata, a oni, że my. Wygraliśmy tę bitwę. Mówił mi, że ich działalność wkrótce rozeszłaby się na całe miasto. Wykorzystywaliby ludzi do pracy niewolniczej, gwałciliby, rabowali i mordowali bezkarnie. A my nie robimy takich rzeczy. Tym samym uratowaliśmy masę ludzi, która przetrwała. Oni mogą nawet o tym nie wiedzieć, ale to jest nasze usprawiedliwienie. Powiedział mi też, żebym nie zapominał ilu ludzi na nas liczyło, pomijając już Kolonię, która ogólnie ma nas w dupie, chyba, że potrzebują pomocy, ale dzieciaki, które uratował Pucu. Choćby dla nich warto było robić złe rzeczy.
            Czasem jest tak nerwowa i podminowana atmosfera, że chętnie bym ich wszystkich zastrzelił, a na koniec siebie. Po jakimś czasie wszystko wraca do normalności.
            Bastion był teraz okopconym reliktem przeszłości. Otwierał się przed nami nowy rozdział. Miałem wizję zbunkrowania się na terenie kościoła do tego stopnia, że moglibyśmy poruszać się na podwórzu bez stałego zagrożenia. Ale o tym pomyślę później, może…
            Wyszliśmy z Vandury, ona jedyna nam pozostała. Do Bastionu nie było co wchodzić. Cała strona od Krakowskiej, nie tylko, że jeszcze się tliła, ale wyglądała na całkowicie zdezelowaną. Na bruku walała się masa ciał sztywnych, masa zwęglonych zwłok. Smród spalonego mięsa, zmieszany ze spalenizną z wnętrza Bastionu powodował piorunujące wrażenie. Ludzie z okolicy pewnie mieli nam za złe, że ten smród gości w ich nosach, ale co poradzić. Był czas przywyknąć. Nawdychałem się podobnego odoru tyle razy, że nie wywoływał już u mnie takiego obrzydzenia, ale nadal nie był przyjemny. Wtedy myślałem, że nie ma gorszego widoku niż ten… Metoda na wypalanie ścierwa nie zdawała do końca egzaminu, bo smród był potem nie do zniesienia. Można by ścierwo wypalać, ale zaraz zbierać i chować w mogiłach. Albo najlepiej palić ten syf w dołach, a potem jakimś spychaczem równać ziemię, ale skąd w takich warunkach wziąć sprzęt? Ten bruk był świadkiem nie jednej krwiożerczej sceny. Przed laty kostka w tym miejscu miała kolor niebieski. Teraz stała się czerwona. Złowieszczo czerwona.
            Nieco stresująca jest dla mnie kwestia tego, co się z nami stanie w razie nagłej ewakuacji, czy to przez żywych czy to przez umarłych. Dokąd byśmy mieli się udać? Pucu ledwo ogarniał jedno miejsce, w pojedynkę praktycznie, a co dopiero awaryjne. Moglibyśmy się tym zająć, ale problem polegał na tym, skąd teraz takie miejsce wytrzasnąć. Początkowo rozważaliśmy uderzenie na więzienie. Solidny mur z drutem kolczastym powinien nas osłonić, ale w tak mało licznym składzie i bez wsparcia technicznego Homera i Czarnej raczej kiepsko to widzę. Mamy teraz nieco odpoczynku, jest nas troszkę więcej, więcej czasu razem, na małej przestrzeni i może coś wymyślimy. A może hotel na Mickiewicza? Pseudowieżowiec… Ale chyba grozi zawaleniem od jakiegoś czasu. W mordę! Nie widzę tego… Domek jednorodzinny zbyt mały, tyle dzieciaków i za niski. A może wyjechać całkiem z miasta? Pobliska wieś…? A może do Kolonii… A może poszukać jakiejś wyspy, na jakimś jeziorku i tam nawiać? Ale nie wiadomo czy sztywni mogą jakoś przedostać się przez wodę… I co do cholery zrobimy z tym cały ubitym przez nas mięsem, kiedy zima zelży? Podusimy się od tego odoru. A ci głupcy w mieście tylko czekają, aż ktoś to zrobi za nich. Co robić? Nie mam pojęcia. A może drugie zaplecze kościelne w mieście? O, ale to chyba byłoby zbyt łatwe żeby było możliwe. A może ubić wszystkie zombiaki w mieście i przemocą, tylko chwilową, zmusić ludzi do pracy, a potem ich zwyczajnie rozpuścić do siebie? O! to dobry pomysł. Będę siedział z Onyksem na Vandurze i nadzorował ich pracę. To świetny pomysł! A może ciała tam gdzie leżą polewać benzyną i podpalać? Ale to wtedy ten smród…
- Pucu, nie było żadnych księży jak się tu zjawiłeś? - spytałem Puca po jakimś czasie tego dnia, chyba w palarni.
- Nie miałem sumienia. Zwabiłem ich do starej kotłowni i tam zamknąłem. Nie wiem czy za niedługo nie będzie nam potrzebna, bo w nowej piec nawala. Ale ja nie mam sumienia.
- Acha - zamyśliłem się. Zombi dresy widziałem, cygańskie zombiaki także. Ale w koloratkach jeszcze nie. Zombi kark jeszcze się zdarzył. Mutanty pomijam - Pogadam o tym z chłopakami na dniach. Możesz być spokojny, dzieciaki nic nie zauważą.
            Reszta dnia przebiegała spokojnie. Wieczorem gadaliśmy w palarni przy otwartym okienku. Obserwowałem jak smuga dymu wymyka się na zewnątrz.
- Myślałeś, Dżej Dżej, żeby wrócić do domu i sprawdzić co z twoimi? - spytał Beny - Bo ja myślałem o tym, ale nigdy nie miałem odwagi cię spytać o to. A że nas ubywa z czasem, to uznałem, że chyba nie ma co zwlekać.
- Sam nie wiem. Nie wiem czy to mógłbym znieść. Chyba wolę nie wiedzieć, a może kiedyś się spotkamy? Co uważacie? - spytałem.
- Trudno powiedzieć, ja chyba już straciłem ten komfort bo siedzieliśmy u mnie i nic. Nie wiem, ale w sumie chyba warto spróbować? Szybki był u siebie. Misiek z Homerem też wiedzieli co się stało w domu. U mnie byli wszyscy. Beny z Młodym też wiedzieli. Jeśli chcesz to mogę spokojnie jechać z tobą, ale nie będę naciskać.
- Jutro, rano? - spytałem ziomków. Przeczuwałem co się stało, albo co mogło się stać na chacie. Ogólnie rzecz biorąc to nie chciałem tam wracać. Ale wiem, że chłopaki by chcieli mieć jakąś furtkę nadziei, a ja ją miałem i nie chciałem jej otworzyć, ani zamknąć.

31.12.2010

            Nie planowaliśmy żadnych świąt, oprócz jakichś małych uroczystości wewnątrz Bastionu, ale to co innego. Boże Narodzenie spędziliśmy na… właśnie na czym? Nie pamiętam nawet. Co tu przeżywać… Sylwester i święta były tylko kolejnymi dobami po dniu „0”.
            Wziąłem mój łom, który towarzyszył mi przez te wszystkie dni. Onyks i ostatnie dziesięć naboi. Było krucho z amunicją, ale większość zagrożeń była za nami. Załadowaliśmy się do Vandury, Pucu prosił, żeby pojechać za jednego z nas. Nikt nie chciał zostawać, chłopaki ciągnęli losy. Taki oto spór wyniknął w przybytku. Byłem bardzo zdenerwowany tym wypadem. Beny wylosował najkrótszą słomkę i miał zostać na nasłuchu radiowym i pilnować dzieci.
            Ruszyliśmy po kilku minutach. Pucu był bardzo wdzięczny, że mógł wyjść poza kościół. Był już bardzo zmęczony swoją ciężką pracą. Miał małe doświadczenie za murami, w walce ze sztywnymi i tak dalej. Ale można mu było zaufać.
- Panowie, jak będą sztywni w moim domu to nie każcie mi tego robić dobra? Ja nie wchodzę pierwszy. Dobrze?
- Luz Dżej Dżej - powiedział Misiek, Szybki sobie spokojnie dał radę, a uwierz mi, że u niego była rzeź w domu. Krew na ścianach, jedna wielka masakra. Horror, kurwa.
- Pucu, zostaniesz między nami dobra? Ścinałeś już sztywniaków?
- Nie.
- To uważaj, ręka może drgnąć, a wtedy po tobie. Jeśli się zbierzesz w sobie na rozwałkę to powiedz. Sam nie odchodź od nas dobra?
- Spoko, stary - powiedział spokojnie Pucu.
- No to nie jest takie łatwe, do tej pory mi to sprawia trudności, a jak wspomnę sobie pierwszy raz to… bądź ostrożny i nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Wchodzimy i wychodzimy razem, tak?
- Dobrze, zanim coś zrobię to powiem, może masz rację, człowiek nigdy nie zna siebie do końca - odpowiedział Pucu.
            Po kilku minutach podjechaliśmy pod blok niedaleko placu Konstytucji 3-go maja, za basenem. Bliźniaczy budynek, który stał siedemdziesiąt metrów od mojego był doszczętnie spalony. Pod nim stał wóz strażacki, a wokół niego walały się szczątki ciał. To musiała być masakra - to słowo straciło swoje znaczenie... Albo w wyniku katastrofy zapalił się blok, albo był to przypadek. To nowoczesne i kolorowe ocieplenie stopiło się, a wszystkie okna wyleciały. Na jednym z nich przewieszona była zwęglona postać. Tak jakby próbowała się wydostać resztkami sił, ale zawisła w śmiertelnym uścisku śmierci, na oknie. Przeszył mnie dreszcz.
Mój blok był czyściutki, normalny, tylko spowity wilgocią. Okna pozamykane. Auta na parkingu. Podeszliśmy do klatki schodowej. Chwilę obserwowaliśmy teren wokół. Było cicho i spokojnie. Złapałem za gałkę od drzwi wejściowych i przez chwilę zastanowiłem się, czy czasem nie otworzą się bez wysiłku, bo zamek od nowości nawalał. Szarpnąłem i drzwi otworzyły się, tak jak przypuszczałem.
- Jest przejście piwnicami? - spytał Vi skoncentrowany na tym co robi.
- Nie ma.
- Ok, sprawdzam dół - powiedział i zszedł szybko z maczetą nastawioną do uderzenia, po chwili powiedział - Czysto! - i wrócił do nas.
- Pod dziewiątkę nie? - zagadnął Pucu i zaczął drałować do góry.
- Czekaj na nas - powiedział Vi i też ruszył.
            Posuwaliśmy się ostrożnie, właściwie to wchodziłem tyłem, żeby uniknąć zagrożenia. W końcu dotarliśmy na miejsce. Serce w gardle, trajkocze jak karabin maszynowy. Sam nawet nie wiem czego oczekiwałem. A może i niczego. Vi nacisnął lekko na klamkę. Drzwi były zamknięte.
- Chyba musimy wywalić - powiedział Misiek - Czekaj posuń się - przesunął ręką Puca i zaczął się nastawiać do uderzenia.
- Nie widziałeś żadnych śladów na dole? Nic? - spytałem Viego kiedy Misiek się szykował.
- Małe ślady krwi przy piewni, ale to na koniec sprawdzimy. A może zapukamy zwyczajnie? - spytał nagle ale po chwili oczekiwania pomysł Miśka okazał się jedynym.
            Drzwi zawsze były w kiepskim stanie, trzy razy uderzył barkiem, fakt, że kawał byka, i drzwi puściły, zamek się zniszczył i było po wszystkim. Vi już spokojnie i po cichu wszedł do środka, za nim Misiek, a Pucu został ze mną. Po kilku minutach wyszli i Vi pokazał, żeby wejść do środka. Drzwi zamknął i zastawił szafką na buty.
- Czyściocha - powiedział - Pucu podasz na radiu info Benemu? Pewnie się denerwuje tam.
- Beny, Beny tu Pucu - zaczął i wszedł do małego pokoju. Ja usiadłem sobie w kuchni, tam gdzie zawsze.
Ciężko to opisać. Niby dom, ale jednak obcy. Nieswojo się tu czułem.
- I co teraz? - spytałem kolegów.
- Nie wiem, sprawdzimy później piewnię, może to coś wyjaśni. Przeszukajmy wszystko może jakaś wiadomość, cokolwiek - powiedział Vi.
            Przeczesaliśmy mieszkanie i nic.
- Dżej Dzej sprawdź szafy, jak zniknęło sporo ubrań czy walizki to może spieprzali stąd. Kto wie. Albo ubranie z pracy ojca. Może w pracy był i tutaj już nie dotarł. Sprawdź.
Po chwili powiedziałem nieco podekscytowany:
- Panowie, nie ma walizy, tej największej i masy rzeczy, duży nieład w szafie. Widać, że ktoś szybko zgarniał łachy tutaj. A auto stoi. Dziwne. To pakowali się, ale nigdzie nie pojechali, a walizki nie ma. Dziwne…
- Może z buta poszli, albo ktoś ich zabrał, jakiś znajomy. Weźcie wszystko co się może nam przydać i sprawdzimy piewnię.
            Zebraliśmy kilka rzeczy raptem. Jakąś tam latarkę, młotek, Pucu wygrzebał sobie kabelki z szafy…
- Idziemy, nic tu po nas panowie - powiedział Vi.
            Zeszliśmy dosyć szybko i sprawnie na dół. Żeby nie szarpać się z drzwiami wziąłem klucz od piwnicy, który wisiał tam gdzie zawsze, koło szafki z butami. Ślady krwi były dosyć wyraźne koło progu i na drzwiach. W powietrzu odczuliśmy dziwny zapach. Jakiś taki słodkawy, butwiejący. Cholera wie…
- Otworzę, cofnijcie się, Misiek ubezpieczaj mnie- powiedział Vi, nacisnął na klamkę, wsadził tam głowę i zaświecił latarką - Straszny smród, wejdę głębiej. Misiek stał w progu i zerkał do środka. Vi penetrował korytarzyk, bardzo wąski. Po chwili wrócił i zamknął za sobą drzwi. Oparł się o ścianę, ciężko dyszał.
- I co? Co tak wali? - spytałem.
- Ja pier… - zaczął, ale nie dokończył, zwymiotował ciężko na ścianę. Cofnęliśmy się - Nie mogę, kurwa, nie mogę… - powtarzał.
- Ja zobaczę - powiedział Misiek i wszedł. Wrócił po minucie, biały jak ściana. Jakby był ślepy, złapał za poręcz, spojrzał na rzygi Viego i poprawił, przy czym solidnie ryknął i zaczął się krztusić.
- Co tam jest? - pytał Pucu, ale Misiek tylko ciężko dyszał i kiwał ręką, nic nie mógł powiedzieć - Dobra, Dżej Dżej, wchodzę.
            Nie minęła minuta. Pucu wyszedł.
- Są chyba wszyscy z kla..tki - zaczął, a odruch wymiotny przerwał jego słowa - Dżej, nie w..ch..odź t..am - ledwie powstrzymywał się od zwymiotowania.
- Są moi? - spytałem tylko z kluchą w gardle.
- Są - odpowiedział łamiącym głosem.
            Kiedy zrobiłem krok do przodu żeby tam wejść Vi złapał mnie za rękaw i pokręcił przecząco głową.
- Miejmy jednakowe wspomnienia. Wy widzieliście i ja powinienem, dla spokoju - powiedziałem, a Vi nadal kręcił głową. Nic nie mógł powiedzieć.
            Wszedłem do środka z latarką. Początkowo nie było nic widać. Skręciłem pod drzwi przeciwpożarowe do pieca gazowego. Moim oczom ukazał się widok, od którego można byłoby postradać zmysły. Góra mięsa ludzkiego. Z kilkunastu osób. Kawałki ciała, mięso, jakby przetrawione. Tu noga, tam stopa, ręka, kawałek głowy, żebra, kręgosłup, palce, rozlane oko… a w tej górze, do pasa wbity był jakiś sztywny. Jeszcze poruszał nogami, ale chyba nie miał siły żeby wydostać się z tego „jadła”. Zaschnięte struga krwi prowadziła do starego kanału, w zagłębieniu, na krzywo wylanym betonie, była wielka kałuża ściętej krwi. Nad wszystkim latały muchy. W jednej części masy mięsa poruszały się ze złowieszczym szelestem białe robaki, które kończyły ucztę tego sztywnego. Pod ścianą siedziały martwe postacie, w których rozpoznałem nie tylko moich sąsiadów, ale także osoby, które szukałem. W drugiej części pomieszczenia leżał stos walizek i bagaży Poznałem ich, po prostu, nie chcę tego opisywać szczegółowo. Odbiło mi się, a w ustach zaczęła mi się zbierać wodnista ślina, w głowie kręciło mi się od fetoru. Ten sztywny wyglądał jak kleszcz w ciele ludzkim. Do połowy wbity pasożyt, wił nogami, tak nażarty, że nie mógł się ruszyć ani do przodu ani do tyłu. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, oparłem się ręką o ścianę i drugą podniosłem nogę do góry, żeby zrobić krok. Oblał mnie zimny pot. Zacząłem słabnąć. Przez chwilę wystraszyłem się, że wpadnę nieprzytomny w górę tego mięsa. Mogłem już tylko stać w miejscu. Drzwi otworzyły się i jacyś ludzie złapali mnie za szmaty. Usłyszałem huk zatrzaskiwanych drzwi. Czułem jak uniosłem się w powietrzu, a moje stopy haczyły o stopnie. Zobaczyłem drzwi wejściowe, te które zawsze były otwarte, a za nimi białą plamę, to chyba Vandura - tak pomyślałem…
            Obudziłem się po godzinie w kościele. Zerwałem się nagle jak z koszmaru. Oblany zimnym potem. Koledzy byli koło łóżka.
- Masz napij się, stary - powiedział Misiek i podał mi wodę.
- Nie wiem czy to był koszmar czy jawa…
            Vi, Misiek i Pucu stali przerażeni. Widok był tak niecodzienny i nienormalny, że szok. To był najgorszy widok w moim życiu. Odbiło mi się ciężko, jakbym najadł się plastiku i popił go wodą ze ścieku.
- Muszę wyjść, będę rzygał - powiedziałem i wstałem.
- Ja też - dodał Pucu.
            Wyszliśmy przed kościół. Ciężkie torsje wyleciały z mojego ciała. Nie wiem co to było, chyba wszystko z kilku dni. Słyszałem jak Pucu rzyga już na pusto. Strasznie głośno ryczał przy tym. Vi z Benym nas ubezpieczali. Myślałem, że nie będzie końca.
- Musicie dużo pić, jesteście odwodnieni - mówił nam Beny - Musicie!
- Nie dam rady, chyba, że piwo - powiedział Pucu.
- Papierosa, oddam buty za papierosa - powiedział Vi.
            Nie miałem ochoty na nic. Nie mogłem nic przełknąć…

            Kilka godzin później siedziałem w fotelu na korytarzu. Rozmyślałem. Chłopaki i dzieciaki kręcili się to tu, to tam. Przybici, Pucu zniósł to chyba najgorzej. Nie naoglądał się tych okropności, które dla nas już były codziennością. Może to i lepiej dla niego?
             Jakiś czas potem, usłyszałem pyknięcie, zaraz drugie i kolejne. Chłopaki schodzili się do okien wychodzących na JPII. Dzieciaki spały.
- Ładne, jest zerowa - powiedział smutno Vi - Nowy rok…
            Nad miastem błyskały sztuczne ognie. Ktoś zabawiał się, miał widocznie dobry
humor. U nas takiego nie było i nawet nikt nie pomyślał o tym, żeby uczcić ten czas od dnia „0”. Nie wszyscy przetrwali do tego momentu.

1.01.2011
            Nowy rok był zimny i pochmurny. Nie wiem czemu, ale zima  była sucha. Nie było śniegu. Chyba nawet nie wspominałem o tym. Czasem coś tam popadało, ale było dosyć ciepło. Mróz chwytał, ale nie było to -30 stopni. W tym czasie już nawet nie myślałem o tym, jak nagły atak zimy mógłby wpłynąć na sztywnych. Początkowo miałem nadzieję, że silny mróz ich unieruchomi. Wtedy byśmy mogli spokojnie pościnać wszystkich i potem zakopać gdzieś. A tu dupa. Jak tak dalej pójdzie i dojedzie nas szybko wiosna to zdechniemy tu ze smrodu.
            Pucu powiedział nam rano, że trzeba będzie wyskoczyć do sklepu. Po wszystko. Od srajtaśmy po słodycze. Od papierosów po piwo. Bardzo nalegał żeby jechać z nami. Bardzo chciał znowu opuścić swoje „więzienie”. Nikt nie oponował przed tym wyjazdem, ale jedna osoba musiała zostać. Ciągnęliśmy losy. Bardzo chciałem żeby nie padło na mnie, ale jednocześnie chciałem jechać. Jakaś taka chęć do podjęcia wyzwania, przygody, adrenalina, strach… Nie wiem co się we mnie dzieje. Vi miał zostać. Szykowaliśmy plan wypadu.
- Proponuję biedrone - powiedział Vi.
- Też tak myślę, sprawdzony sklep - dodałem.
- Pamiętajcie żeby sprawdzić w środku zanim będziecie szabrować, kierowca w pogotowiu, obserwator - gadał jak najęty Vi. Wiedział, że zostaje i chciał nam wszystko powiedzieć żeby być spokojniejszym.
- Nie ma co pierdolić - powiedział Misiek - Pogadamy po drodze. Robiliśmy już to. Znamy system stary. A ja potrzebuję jakąś maść na łapę, bo strasznie mnie rwie. Nie wiem czy nie mam czegoś pękniętego.
- Pucu, celuj w szyję i głowę - powiedział Vi - Oczy dookoła głowy. Widzisz coś podejrzanego sprawdzasz, to nie film. Wołasz innych. Radio na nasłuchu. Nie zapomnijcie o wodzie.
            Po jakiejś godzinie ruszyliśmy Vandurą. Kierowałem. Ach ten silnik. Świetny bulgot. To była jedyna rzecz jaka by mnie relaksowała, ale jazda była bardzo spięta, bo w każdej chwili mogliśmy wpaść na hordę, a co gorsza sprinterów. Ostatnio, całe szczęście, było jak zawrócić, na Byczyńskiej bo już by nas mieli. To znaczy byśmy go jakoś zrzucili z naszego auta, ale było niebezpiecznie.
            Podjechałem powoli za sklep. Po trawce, wzdłuż rzeczki. Przed nami był wysoki mur więzienia, a drut kolczasty kiwał się bezwiednie na wietrze. Zbliżałem się powoli do drzwi.
- Beny, Misiek, do dzieła - powiedziałem, a chłopaki wskoczyli z maczetami do środka. Mieli sprawdzić sklep czy nie ma czegoś podejrzanego i wrócić po Puca i brać się do szabrowania.
            Po pięciu minutach wrócili. Podjechałem z otwartą paką do otwartych drzwi tak, żeby zasłonić przejście i w razie czego wskakiwać ze sklepu do auta i od razu wiać. Na miejsce kierowcy też dało się spokojnie wejść od środka. Prześwit był minimalny, ledwie mogliśmy się zmieścić. Vi nadawał przez radio, że JPII czysta. Misiek po chwili powiedział to samo o sklepie. Ani jednego ścierwa. Zobaczyłem po lewej stronie auta, czyli za sklepem, sztywniaka, który ledwie szedł.
- Pucu, jest worek dla ciebie - powiedziałem.
- Co? Jaki worek?
- Sztywny, weź maczetę i rozwal go, dla treningu.
- Dobra.
            Wyszliśmy na zewnątrz. Misiek z Benym obserwowali wszystko. Zbliżyliśmy się do niego. Ledwie szedł, sapał i zaczął charczeć kiedy nas zobaczył.
- Kurwa mać! - krzyknął Pucu i zaczął się cofać.
- Wal w szyję, łatwiej ściąć i najszybciej zdychają od tego - powiedziałem i zaznaczyłem mu łomem miejsce na szyi zombiaka - No wal, nie krępuj się.
- Nie jest łatwo stary.
- Wiem, ale właśnie zginąłeś, zginąłeś, zaszli cię z boku, następny już jest na plecach, ogryzają cię. Zginąłeś, zginąłeś, zginąłeś, zginąłeś! - powtarzałem tak w kółko. Każda chwili zawahania oznaczała niebezpieczeństwo dla niego i dla grupy. Miał bardzo małe doświadczenie, ale musiał się przełamać - Wal w szyję, nie bój się - powiedziałem jeszcze, ale sam czułem jak jestem zdenerwowany tą sytuacją. Dłonie mokre, przyspieszony puls.
Pucu w końcu zebrał się w sobie i uderzył go mocno w szyję. Maczeta wbiła się w mięso, ale nie poraniła go na tyle, żeby padł na ziemię i już nie wstał. Maczeta nieszczęśliwie została w jego ciele, a Pucu odskoczył. Sztywny nieco zwolnił, ale dalej się poruszał.
- Bijesz żeby zabić, masz popraw - powiedziałem zdecydowanie i podałem mu łom - Zajebaj z całej siły w łeb i idziemy, bo robota stoi. Już kurwa! - krzyknąłem a Pucu wziął duży zamach i przetrącił mu łeb. Ścierwo stało się ścierwem faktycznym. Sztywny leżał pod nogami.
- Chodźmy już - powiedział Pucu.
- A maczeta?
- Aaaa faktycznie - odpowiedział i zaczął nią poruszać jak siekierką wbitą w drewno. Cmoknęło i mlasnęło kiedy ją wyciągał.
- Wytrzyj sobie o niego, szkoda się brudzić stary - zagadnąłem - Dobra robota jak na pierwszy raz. Wchodź z nimi.
            Chłopaki weszli do środka i znosili do mnie towar. Układałem wszystko precyzyjnie, żeby jak najwięcej miejsca zostało, żeby jak najwięcej rzeczy weszło. Wszystko szło wolno ale sprawnie. Co chwilę na radiu słyszałem komunikaty. W aucie było już wszystko, woda, konserwy, słodycze, fajki, alkohol, gumy do żucia, dezodoranty - tak! - chemia do mycia i prania. Nawet ocet, którym polewaliśmy chodnik wokół kościoła. Wymyśliliśmy, że może to jakoś zabić smród naszego ciała. Ze sklepu było czuć bardzo zepsutym mięsem i warzywami. Mięso psuło się wolniej, były lodówki pełne wody i pływających kurczaków, które wyglądały na dobre, ale nie chcieliśmy ich próbować. Szkoda krzywdzić się jakimś zatruciem. Już i tak w środku nieustannie kręciło mnie na sranie, a zwłaszcza teraz, kiedy byłem ciągle podenerwowany.
- Panowie, kończycie? - dociekał Vi.
- Czemu? - spytałem.
- Spora grupa się przemieszcza po JPII. Chyba jest kilku sprinterów, jeszcze takich nie widziałem. Jakoś inaczej zmutowani. Jest chyba nowy goryl, albo chłop taki wielki, nie widać dokładnie. Spierdalajcie.
- Dobra - odpowiedziałem do Viego i zawołałem chłopaków. Zbiegli się z resztkami zaopatrzenia - Misiek i Pucu do przodu, Beny na towar, jesteś najmniejszy z nas. Spadamy, idą do nas sztywni i sprinterzy.
- Przebijamy się czy wkoło jedziemy? - pytał Misiek.
-W koło może co? Boję się, że znowu zakopiemy się w mięsie, zatrzaśnijcie wszystkie drzwi żeby nie było przypału. Dach zamknięty Beny?
- Tak, możesz jechać spokojnie.
            Ruszyliśmy wolno. Czułem, że jesteśmy bardzo obciążeni i Vandura miała problem z błotem pod sklepem. Było mokro, a błotko jak lód.
- Idą! - krzyknął Misiek, ale nie pojechałem najkrótszą drogą przez krawężnik bo bałem się problemów i zjechałem pod pierwszych luźno idących. Odbili się od maski i boku samochodu.
- Dżej, kurwa jedź bo są obok mnie! - krzyknął Pucu.
- Spokojnie - powiedziałem i przepisowo zakręciłem przy wyjeździe, odpierałem od siebie myśl o presji i nerwach. Ciała odbijały się od blachy.
- Chyba widzę sprinterów, ale nie reagują - krzyknął Beny - Jedź przez Rynek bo koło gazowni ciasno, popatrzymy na Bastion.
            Dodałem nieco gazu i spokojnie, około trzydziestką przejechaliśmy przez ronda. Odetchnąłem z ulgą. Koło byłego internatu, obok skrzyżowania z Podwalem stała spora grupa.
- Zawracaj na Y! - krzyczał Misiek. Po ostatniej szarży Vandurą był bardzo nerwowy.
Mocno zakręciłem, ale bez pośpiechu. Jakoś panicznie bałem się wywrotki, wiem że to praktycznie niemożliwe, ale i takie myśli kłębiły mi się w głowie. Czułem jak pulsują mi wszystkie tętnice.
- Jebniesz! - krzyknął Misiek i zatrzymałem wóz. Cofnąłem lekko i zawróciłem już na Y.
- Damrota przejezdna? - pytał Beny.
- Nie wiem!
- Jedź w Krakowską i na Pułaskiego potem, koło starej poczty i na PKS. Potem już spokojnie do domu - gadał Misiek jak najęty, ale zrobiłem jak mówił. Pod kołami rozlegał się trzask miażdżonych szczątków ludzkich…
Rynek spowity był już sporą masą sztywnych. Nie było ich widać wcześniej. Wzdłuż chodnika był przesmyk, którym jechaliśmy.
- Chyba się zesram zaraz - powiedziałem.
- Spokojnie, jedź spokojnie, nie zauważą nas, tego potrąć! - dodał jeszcze Beny - Spokojnie i na Pułaskiego.
            Jechałem tak jak kazali. Byliśmy w nieco trudnej sytuacji, bo nie byłoby w razie czego jak zawrócić, a i wysiąść nie sposób! Skręciłem koło kościoła ewangelickiego i szybko na Pułaskiego.
- Ooooo kurwa, zawsze takie akcje macie? - spytał ciężko oddychając Pucu.
- Z reguły - odpowiedział Misiek - Ostatni raz to normalnie nas sprinterzy gonili. Mało brakowało a wskoczyli by nam przez okno.
- Daj spokój, można się zestarzeć od takich akcji - odpowiedział Pucu i podparł głowę ręką. Był niesamowicie przejęty. Ja nie dawałem po sobie poznać, bo kierowałem i byłem skupiony na jeździe, ale czułem jak noga drga mi na pedale gazu. Strasznie ciężka. Jak bym kierował po polu minowym. Skurcz miażdżył mi łydkę. Zatrzymałem się na chwilę. Noga wróciła do sprawności po chwili. Droga była już czysta. Wjechaliśmy, po Grunwaldzkiej i Słowackiego, na Byczyńską i skierowaliśmy się już na JPII.
- O kurwa, o kurwa - powtarzał Pucu.
- Spokojnie stary, gorzej bywało - powiedział Misiek i poklepał go po plecach - Musisz częściej wychodzić. Jutro skubiemy ogrodniczy, bo Benemu nowy szpadel trzeba skręcić!
- No przydałby się. Szkoda tamtego, dobry był. Ostry jak miecz - dodał Beny.
- Dajcie znać na radiu, że jesteśmy pod domem - powiedziałem i skręciłem, na drogę pod kościół.
            Chwilę później wyładowywaliśmy rzeczy do magazynku.
- Ale żeście się obłowili, to chyba najlepsze zakupy w historii! - wołał Vi kiedy otwierał paczkę Lucky Strikeów i zapalał papieroska - Aaaaaaaaaaaa, mmmmmmm, wspaniałe, dawno nie czułem tego smaku, ooo mniom mniom! To jest to. Jak było Pucu w innym wymiarze? - pytał Vi i delektował się, jak psychol, petem - Niezły syf co? Patrcie kółeczka robię!
- Daj spokój, do tej pory nie wiem, czy czasem się nie obesrałem. Ledwie się przecisnęliśmy przez hordę. Odbijali się od maski naszego samochodu.
- Stary, żałuj, że nie widziałeś jak na wstecznym żeśmy przed sprinterami spierdalali, to dopiero była jazda.
- Eeee - mruknął Pucu, machnął ręką i poszedł.
- Tak źle było? - spytał cicho Vi.
- No było grubo, ledwie się przecisnęliśmy przez stado na Rynku, sztywni odbijali się od Vandury. Gdyby tak się przesunęli to na pewno byśmy mieli mięso pod maską, albo byśmy tam zostali. Ale bywało gorzej.
- Mielibyście prowiant i byście sobie kilkanaście dni mogli tam przetrwać, ha! - zaśmiał się Vi.
- A gdzie srać? W środku? - spytałem.
- A faktycznie, to byłby wasz koniec, faktycznie - dodał Vi i zaczął zrzucać szpej na ziemię, a dalej już wężykiem do środka.
            Pucu poszedł do dzieciaków i tam siedział spokojnie. Zawołałem go.
- To co czyścimy zombiaków w koloratkach? Troszkę nieswojo się czuję kiedy wiem, że są tak blisko.
- Pogadajmy o tym z chłopakami. Nie wiem czy ktoś się podejmie.
            Po chwili zwołaliśmy wszystkich do palarni.
- Sprawa jest. W starej kotłowni Pucu zagonił sztywnych. Trzeba się ich pozbyć bo może będzie potrzebny nam piec. No i musimy to obgadać.
- Jak to? Trzymasz tu sztywnych? - pytał z niedowierzaniem Vi.
- No tak jakoś wyszło. Nie miałem głowy do tego. Nasadziłem im worki na łeb i tam zaprowadziłem. Na początku nie miałem pewności co się dzieje, czy ich zabijać, czy są ludźmi i tak dalej. Ale chyba to już jest nieodwracalne. Ja nie mam sumienia.
- A co to za różnica, choćby biskup czy prezydent, sztywny to sztywny - powiedział Beny.
- No niby tak, ale to jednak kościół duchowni, nie mogłem ich tak jak świniaki podrzynać. Zamknąłem ich tam. Może pozdychali? Nie wiem, sprawdzam codziennie zabezpieczenia, ale nigdy nic nie było słychać. Proboszcz i dwóch księży. Może ich wypuśćmy?
- Tak, kurwa, wypuścimy ich, a jutro wpadniemy na nich na stacji benzynowej. Nie ma chuja. Ja ich załatwię, już i tak w moim mieszkaniu pozabierałem wszystkie krzyże. Jak chcecie to se je zabierajcie, a jak nie to do pieca. Jebie mnie to. Żadnych sentymentów.
- Chodźmy do jadalni bo tu piździ - powiedziałem - Vi uspokój się. Jakoś to załatwimy.
            Poszliśmy do jadalni. Tam zaczęła się mała sprzeczka.
- Zbyt wiele zawdzięczamy Bogu, dzięki niemu tu jesteśmy. Nie możemy właścicieli ot tak zajebać. Ja wiem, że to nie ludzie, ale nie możemy jak zwykłego sztywnego. No tak uważam i dlatego sam nie mogłem tego zrobić - gadał Pucu.
- Co zawdzięczamy? Pucu byłeś ostatnio na dworze? Nie zauważyłeś niczego podejrzanego? Na przykład kilku tysięcy zombi? Jaki Bóg? Nie ma czegoś takiego.
- Ja nie przestałem wierzyć, mimo moich wątpliwości, ale nie gadajmy o tym tylko o sztywnych tam na dole. A z resztą myślę, że to miejsce jest pod specjalnym nadzorem i grozi nam tu mniej niż w Bastionie. Jest bezpiecznie - dodałem.
- Jest bezpiecznie bo Pucu poumacniał wszystko. Nikt mu nie pomagał. Nie jesteśmy w niczyjej opiece. W ogóle o czym my tutaj dyskutujemy? Jest trzech sztywnych w naszym pobliżu, którzy nam zagrażają, przypadkiem mam ze sobą maczetę. Pucu daj mi klucze, kurwa.
- No ja myślę, że to nie jest przypadek, że tu jesteśmy - powiedział Misiek.
- Wasz Bóg umarł przybity do desek! Mój trzyma w ręku maczetę! - krzyknął zdenerwowany Vi i wyszedł z kluczami i bronią do kotłowni.
            Wrócił po godzinie i powiedział, żeby mu pomóc ze ścierwami, bo sam nie wyniesie ma parking. Pomagałem mu z Benym. Ciała na koc i na zewnątrz. Wszystko polaliśmy benzyną i podpaliliśmy. Nie żałowaliśmy paliwa, nie chcieliśmy smrodu pod kościołem. Vi popijał z piersiówki czystą i palił papierosa.
- Gdzie mają koloratki? - spytałem.
- Ich koloratki to moje skalpy. Powieszę sobie w pokoju. Musimy jeszcze zlać te czerwone szczyny w kotłowni, bo będzie smród. Jak mogłeś powiedzieć, że tu jest bezpieczniej niż w Bastionie? Jak, kurwa!
- No chodziło mi o symbol tego miejsca, wiesz, nikt nigdy nie zaatakuje kościoła, nie podpali go. Tak to już jest. Stoi otwarty, a i tak rzadko się zdarza żeby ktoś go okradł. No tak jest i już. Ludzie chyba myślą, że to apokalipsa i ostatnia rzecz o jakiej myślą to spalenie kościoła. No tak myślę, a ty się nie wkurwiaj do chuja, bo Bastion to dom, i nie zmieni tego żadne pierdolenie. Ratował nas codziennie.
- No stary, nie było lepszego miejsca w tym mieście do życia w takich warunkach, chyba, że więzienie. Tylko Bastion. Ale to fakt, kościół ma niewidzialną ochronę przed ludźmi, a do kamienicy każdy się wjebie byle się nachapać. Ale jeśli chodzi już o obronę, taką już na mołotowy i tak dalej, to tutaj nie jest źle. Dużo dróg ucieczki.
- Może, ale ja nie chcę tutaj być długo bo zwariuje od tych krzyży i witraży. Wkurwia mnie to zwyczajnie. Nie zgadzam się z tym syfem.
- To się nie zgadzaj w sobie i buntów do Puca nie miej. Nikt nigdy nie zapomni o Bastionie i tego co tam przeżyliśmy. Nigdy - powiedziałem.
- Wkurwiłem się. Straciłem dom.
- Wszyscy straciliśmy - dodał Beny i skiepował w płonące zwłoki.




JJ