30.12.2010
Pucu poszedł dosyć szybko spać.
Korzystał, jak zwykle, z naszej obecności i spał. Trzymaliśmy wartę na zmiany,
po dwóch. Reszta odpoczywała. W okolicy rynku było widać łunę. Siedziałem na
dachu z Benym.
- Nie ma już
Szybkiego - powiedziałem i pociągnąłem łyk z butelki, którą zabrałem z
mieszkania.
- Dobry kompan, chwila
nieuwagi i dupa. Dobrze, że Misiek się nie poranił na tym sprinterze. Kasował
go gołymi rękami. Wariat. Swoją drogą chciałbym to zobaczyć. Nie mówmy już o
Szybkim dobra? Bo ja nie mogę znieść tych myśli. Wolę zapomnieć.
- Spoko - odpowiedziałem.
Dzieciaki spały. Zapaliłem z Benym
po papierosie. Miałem ostatnią paczkę. Beny stracił wszystko kiedy porzucił
swój plecak. Zapowiadał się wypad do miasta po zapasy. Po kilku godzinach Vi i
Misiek nas zmienili.
Poszedłem się wykąpać. Wartki, i to
bardzo, prysznic. Położyłem się w jednym z mieszkań po księżach. Wstałem po
kilku godzinach. Pucu nadal spał. Mówił, że tylko przy nas może spać spokojnie,
tak to się zrywa i czuwa.
Koło południa byliśmy już wszyscy na
nogach. Przywitaliśmy się z dzieciakami. Ciężko było odpowiadać na ich
niewygodne pytania. To o Szybkiego, to o hałasy w nocy i naszą obecność w
kościele.
Chłopaki, a zwłaszcza Misiek, bardzo
chcieli działać. Przede wszystkim sprawdzenie miejsca śmierci Szybkiego, a
później stan zapasów i ewentualne zakupy, albo chociaż wstępne zebranie
zagubionego majdanu. Mieliśmy też dogasający Bastion. Czułem, że ktoś nam
spalił dom, serio. Początkowo wydawało mi się, że ta zmiana na nas dobrze wpłynęła, ale nic nie
zastąpi nam tamtych specyficznych wygód, no i w końcu wyszło to wszystko, co w
nas siedziało.
Misiek rzucił pomysł żeby skoczyć na
JPII po jakiś samochód. Mówił, że Homer nauczył go odpalać bez kluczyka i jakoś
sobie poradzi. Przedyskutowaliśmy tę kwestię. Beny też chciał iść. Uznaliśmy,
że ryzyko jest duże i lepiej jeśli pójdą tylko dwie osoby. Wyruszyli około
godziny szesnastej. Obserwowaliśmy we trójkę JPII. Sytuacja była spokojna, ale
nigdy nie wiadomo co czyha za rogiem. Nasi szli po krzakach. Kiedy jeździliśmy
po ulicach miasta często widywaliśmy trupy w samochodach. Ludzie umierali za
kółkami, niektóre nieboszczki się ruszały, ale z reguły były to pootwierane
drzwi i ogryzione ciała wewnątrz.
Pucu miał lornetkę i obserwował ich
każdy ruch. Misiek miał maczetę, a Beny łom. Jego szpadel przepadł w Bastionie.
Poruszali się od samochodu do samochodu. Co jakiś czas otwierali drzwi, ale
szli dalej. Na JPII Misiek otworzył drzwi, a ze środka wypadło ciało. Było
widać jak sprawdzają zdobycz. Nie mogli sobie pozwolić na jazdę ze sztywnym w
bagażniku, albo co gorsza na tylnim siedzeniu. Podjechali po chwili do nas. Volkswagen
passat, rocznik chyba 2000, kombi. Klasa wozik. Pełny bak, niebieski metalik.
- To cud, że
odpalił, nie liczyłem nawet na to. Bardziej, że na popych, ale nie sam z siebie.
Co klasa to klasa jednak - powiedział podekscytowany Misiek.
- To weź go
sprzedaj - dosrałem z miejsca, zmilczał.
- Kiedy ruszamy? -
spytał Vi.
- Zaraz? - spytał
Misiek.
We czterech było całkiem wygodnie i
nie było ciasno. Siedziałem sobie z tyłu za pasażerem. Podjechaliśmy na plac
zabaw i wysiedliśmy w feralnym miejscu.
Ziemia była usłana
ścierwem sztywnych, walały się głowy, w ciałach były dziury po kulach. Gleba
wchłonęła wszystko. Nie było smrodu rozkładu. Szybki był w tym gronie,
niestety. Łatwo go można było poznać, po dresie. Zawsze chodził w dresie…
- Co robimy? Jak
go zabrać stąd? - spytał Misiek.
- Zostawmy go,
wiem, że powinniśmy go pochować, ale jak go stąd zabrać? - spytałem kolegów.
- Zostawmy - dodał
melancholijnie Vi. Przykryliśmy ciało Szybkiego jakimś materiałem od Puca.
Rozejrzałem się po oknach. Gdzieniegdzie było widać ludzi. Kiedy zauważyli, że
patrzymy po mieszkaniach to chowali się. Nie zaczepilibyśmy ich nigdy, ale
pewnie widzieli broń na plecach i bali się.
- Skoczmy po
żarcie panowie, i do Bastionu - powiedział Vi.
Ruszyliśmy, Misiek gadał żeby
podjechać, za rogiem, pod klatkę schodową. Wysiedliśmy. Z głową w progu leżał
sztywny, głowa jego była rozkwaszona. Nie ruszał się. Drzwi były otwarte… Ktoś
tam musiał być po bitce Miśka.
- Tu go
rozkwasiłem - powiedział triumfalnie - Mało brakowało…
- Dobrze, że się
nie zraniłeś stary, szacun - dodał Vi i wskoczyliśmy do auta. Nagrzaliśmy sobie
w środku. Vi jechał powoli. Podjechaliśmy na ulicę Wolności, szybko z Miśkiem
zebraliśmy porzucone rzeczy do bagażnika. Odjechaliśmy parędziesiąt metrów
dalej i zgarnęliśmy jeszcze dwa plecaki. Pojechaliśmy koło banku i przez
Paderewskiego, prosto na Rynek i pod zakaz. Vi przez chciał objechać
jednokierunkową, ale po chwili doszedł do wniosku, że to bez sensu. Pojedyncze
osobniki tułały się po ulicach, chciałoby się napisać jak zombi, ale to były
zombi. Nie wiem do czego to porównać. Ścierwo to ścierwo.
Po chwili minęliśmy Rynek, naszym
oczom ukazała się ściana Bastionu, która wychodziła na Zamkową. Była czysta.
- Może Vandura
jest na chodzie? - spytał Misiek - Dawaj Dżej Dżej sprawdzimy.
Wyskoczyliśmy szybko
i weszliśmy powoli na dziedziniec. Czuć było ostry smród spalonej benzyny i
mięsa. Swąd spalonej skóry ludzkiej kręcił i gryzł w nosie. Vandura stała
maksymalnie w rogu dziedzińca. Nawet jej nie okopciło. Usłyszeliśmy głosy, obce,
które nagle zamilkły. Przyłożyłem karabinek do ramienia. Maska samochodu była
podniesiona, drzwi były otwarte.
- Kto tam jest?
Wyłazić! - krzyknął Misiek - Ręce do góry!
Wyszły dwie osoby. Dwóch gości. Podnieśli
ręce do góry. Jeden niski i szczupły, drugi wysoki i smukły, głowy ogolone na
łyso. Nie mówili nic.
- Kim jesteście -
spytał Misiek -Gadać kurwy! Szabrownicy jebani!
- Ja jestem Bolek,
a on Suszi. Miejscówka spalona, uznałem, że możemy spokojnie zebrać po was
rzeczy. Nie wiedziałem, że ktoś przeżył.
- Bolek? Z
Morcinka? Spod dziesiątki? - spytałem z niedowierzaniem gościa.
- Znamy się? -
spytał.
- Nie, byłem
wczoraj u ciebie na mieszkaniu, czytałem wasze listy - odpowiedziałem i
opuściłem broń - Dalej siedzisz koło apteki na Wolności?
- Masz i
szabrownika! Była jakaś nowa odpowiedź? - spytał zasmucony.
- Nie.
- Już trzy
tygodnie tam nie byłem - odpowiedział i przegryzł wargę. Splunął.
- Ilu was jest?
- Trzech. A was?
- Tutaj czterech i
kilka w melinie. Nie pytajcie gdzie. Auto sprawne?
- Sprawne. Ładnie
tu było u was. Kto was popalił?
- Nie wiemy,
jakieś złamasy spoza miasta.
- Jakiś idiota
wczoraj zbierał towarzystwo za samochodem. Myśleliśmy, że może chcą oczyścić
miasto. Uderzyli na was?
- Tak się składa
właśnie. Nie mamy czasu na pogawędki niestety. Macie czym wrócić?
- Z buta.
- Dużo sztywnych
po drodze było.
- Radzimy sobie
jakoś.
- Nie macie nawet
broni żadnej - powiedziałem zdziwiony.
- Czasem zdarza
się stracić - odpowiedział Bolek. Był wygadanym rozmówcą. Trochę cwaniak. W
samej bluzie, w zimie. Nos miał kiedyś złamany, zęby wybite, ale nie wszystkie.
Jakieś szramy i ślad po złamaniu na przedramieniu.
- Misiek skocz po
Benego, powiedz mu co i jak - powiedziałem cicho do Miśka i poszedł.
- Wiesz jak to
jest, jeden zbiera, ginie, to ktoś inny może skorzystać.
- Wiem, wiem.
Spokojnie- odpowiedziałem. Beny nie znał nowych kolegów - Beny weź Onyksa,
będziesz miał ich na muszce. Panowie, jak nas zaatakujecie to Beny was rozwali.
Umowa stoi?
- Nie atakujemy
innych ludzi, tylko w obronie własnej.
- A ty gdzie! -
krzyknąłem do Susziego.
- Pozwolisz, że
się odleję, bo już dwie godziny nie szczałem i mnie rozrywa - odpowiedział
kolega i stanął koło muru i nalał na Bastion.
- Podrzucimy was
na Wolności - powiedziałem, a Bolek i Suszi spojrzeli na siebie. Byli nieco
zdziwieni. Widać było po nich, że się nie boją, bo zapewnie w niejednym szambie
byli.
Siadłem za kółko, a Beny i reszta z
tyłu. Nowi siedzieli pod ścianą, a kolega w nich celował. Z ronda na małe rondo,
potem koło stacji benzynowej i w prawo na Wolności. Musiałem haczyć o chodniki,
bo niektóre miejsca zakorkowane. Zatrzymałem się koło apteki i koledzy
spokojnie wyszli na zewnątrz. Droga była wolna. Nic nie mówili, nie dziękowali,
nie lizali dupy. Wysiedli i przeskoczyli przez płot. Po prostu ich
podrzuciliśmy, jakby nigdy nic. Misiek przeskoczył do osobówki i podjechaliśmy
do Puca na małą naradę. Mieliśmy jeszcze wrócić na Krakowską zobaczyć co
zostało z Bastionu.
- Kto to był? -
dociekał Vi.
- Jakieś ziomki z
miasta - zacząłem - Pamiętasz jak opowiadałem ci o tych listach z mieszkania
gdzie się ukryłem? To właśnie ten typ to pisał. Bolek.
- Miałem kuzyna,
też mówiliśmy na niego Bolek - powiedział Vi - Szkoda, że to nie on. Ten to był
człowiek przypał pijacki, to telefon zgubił, to rękę połamał… Szkoda, szkoda!
- No wiesz jak to
jest, spotykasz kogoś pierwszy raz, zwłaszcza teraz po dniu „0” i już wiesz czy
jest zagrożeniem czy nie. Wycelowałem do nich, a ci nic, ani nie fikali, ani
nie błagali o litość. Potem Bolek wyjaśnił po prostu, że teraz takie prawa, że
jak jeden coś zgromadzi i zginie to reszta sobie to zabiera. Myślał, że jest po
nas i zakręcił się wokół naszego majątku.
- I bez broni
doszli sobie do Bastionu między sztywniakami? - podpytywał Beny.
- No tak
powiedzieli, żadnych ciężkich narzędzi tam nie widziałem, a ty Misiek?
- Ja też nie.
Dobrze im z oczu patrzało. Kurde, Szybkiego mi brakuje. To był gość. Ścierwa!
- Dobra, panowie,
my tu gadu gadu, a lada moment słońce zajdzie i gówno z naszej wizyty. Zbieramy
się. Jedziemy Vandurą, może zgarniemy jakieś żarcie po drodze.
Zebraliśmy parę rzeczy do auta i
jazda. Jechałem na pace. Siedziałem na kanapie. Spoglądałem na puste miejsca.
Powinny być zajęte przez Szybkiego, Homera, Młodego i Czarną. MM ze swoimi
przydupasami mogłaby, co najwyżej, za nami biec. Szkoda, że nie czekali na nas
u bram Bastionu, żeby nam otworzyć przejazd. Szkoda, wielka szkoda, przypomniałem
sobie te pierwsze dni, potem spotkanie z Czarną na skraju miasta... Zamyśliłem
się nieco, ale Vi krzyknął, że Bastion nadal płonie i to mnie wytrąciło z
transu. Przejechaliśmy przez Zamkową i od Rynku wjechaliśmy na Krakowską. Spalenizna
robiła wrażenie. Część murów z naszej klatki była czysta. Osmolony tynk był z
reguły nad oknami, widać było jak ogień trawił pomieszczenia. Smagany przez
wiatr, podsycany przez powietrze szalał w najlepsze, kiedy uciekaliśmy przed
hordą. Z jednej strony człowiek się cieszył, że przeżył mimo wszystko, a z
drugiej żal w sercu, za utraconą Arkadią w świecie zombi. Tak, Bastion był
naszą Arkadią, Arkadią bezpieczeństwa. Już było tak dobrze, nieco prądu z
agregatu, spora spiżarnia, wszystko pod ręką - sklepy z ubraniami, spożywczaki…
Masa broni i rzeczy do wykorzystania, nie tylko do zbrojenia, ale także do
codziennego użytku. To tutaj właśnie miały miejsce najbardziej, dla nas,
dramatyczne chwile, też te szczęśliwe. To w tym rejonie zginęli koledzy -
Młody, Homer i jedyna nasza koleżanka - Czarna, która broniła do końca naszego
domu… To było to. Ekipa nie do zdarcia. Czarna, Homer, Młody, Szybki, Beny,
Misiek, Vi i Dżej Dżej. Połowy z nas już nie było. Czarna i Homer, zgrany duet i
nie tylko techniczny. Ciężko jest bez ich pomysłów, ale życie toczy się dalej. Do
tej pory korzystamy z ich pomysłów, staramy naśladować ich tok myślenia. Serce
mi się kraje, kiedy pomyślę sobie, jak mocni bylibyśmy teraz w tym składzie, po
zniszczeniu wielu zagrożeń, nie tylko lokalnych, ale też wewnętrznych. Gdyby
nie MM, gdyby nie kilka przypadków i błędów jak z Młodym czy Szybkim… Idę na chwilę
do palarni. Muszę spalić. Taka refleksja zasługuje na chwilę zadumy, wykruszamy
się.
Malborasek… chwila wytchnienia dla
duszy i ciała. Popielniczka w ciągu niespełna dwóch dni wypełniła się po brzegi
petami. Jak tak dalej pójdzie, to lada dzień będziemy zmuszeni uderzyć do
sklepu po nowy zapas. A co będzie jeśli papierosy w mieście się skończą? Czy dożyjemy
tej chwili? Alkohol to nasz największy wróg obok ludzi, papierosy to ostatnia
deska ratunku… Jak już kompletnie nie ma co robić to papieros, jak jest co
robić to też papieros. Idziemy gdzieś na miasto - papieros, i papieros i
papieros. Odciąga od niebezpiecznego myślenia…
Zastanawiałem się ostatnio, co by
było gdyby okazało się nagle, że to był tylko sen? Chyba zbyt długi, ale
jednak… Pewnie bym zatęsknił za tym burdelem wracając do normalnego życia…
Człowiek to gówno. Nie docenia tego co ma, a jak to traci to zaczyna rozpaczać.
Spoglądałem na spalony Bastion.
Czasem, podczas warty, nachodziła mnie taka myśl, że lepiej jest spalić nasz
dom, niż oddać go w ręce frajerów, którzy przyjdą na gotowe. I tak się stało,
pośrednio. Szkoda, że nie udało nam się obronić. Jednak mimo tego całego zła,
jakie nas spotkało, czułem, już w ostatnim czasie, że taka nagła zmiana dobrze
nam zrobi. Łapałem siebie, i moich kompanów, że bezmyślnie leżałem w łóżku,
brudny, ubrany, paliłem papierosy i gasiłem je na podłodze czy czasem popijałem
coś mocniejszego i rozmyślałem o bezsensie tego istnienia. Czasem nie myślałem,
zwyczajnie, o niczym. Po prostu leżałem i czekałem, aż zapasy się skończą żeby
wyskoczyć gdzieś do sklepu. Jak złodziej w swojej melinie. Siedzi sobie, dopóki
mu czegoś nie braknie, a jak tylko odczuwa dyskomfort idzie kraść. Czasami
prześladowały mnie straszne wspomnienia i myśli, nie wszystko co robiliśmy było
zgodne ze zdrowym rozsądkiem, nieraz na krawędzi życia i śmierci, nie raz z
żywym człowiekiem… Nikt nie chciał wychodzić poza nasze mury, ale jednocześnie
każdego nosiło i chciał zrobić wszystko żeby się stąd wydostać. Kleszcze
psychiczne. Do smrodu już przywykliśmy. Nie ogoleni, zarośnięci, śmierdzący
potem, papierosami i alkoholem koczowaliśmy. Jak Czarna z nami wytrzymywała? Znosiła
to dzielnie, ale jak? Jedyny moment ukojenia dla mojej duszy to czas, kiedy
przelewam swoje wspomnienia na papier. Tylko wtedy odczuwam jakąś namiastkę
ulgi. Tylko wtedy. Gadałem jakiś czas temu z Vim, mówił mi, że mam nie gadać z
chłopakami o tym. Rzadko bo rzadko, wspomina mi się atak na bank, tam byli
żywi. Tłumaczył, że to oni chcieli nas rozpierdolić, myśmy się tylko bronili.
Albo my albo oni. Wybór należał i do nas i do nich. Podjęliśmy decyzję, że oni
powinni zejść z tego świata, a oni, że my. Wygraliśmy tę bitwę. Mówił mi, że
ich działalność wkrótce rozeszłaby się na całe miasto. Wykorzystywaliby ludzi
do pracy niewolniczej, gwałciliby, rabowali i mordowali bezkarnie. A my nie
robimy takich rzeczy. Tym samym uratowaliśmy masę ludzi, która przetrwała. Oni
mogą nawet o tym nie wiedzieć, ale to jest nasze usprawiedliwienie. Powiedział
mi też, żebym nie zapominał ilu ludzi na nas liczyło, pomijając już Kolonię,
która ogólnie ma nas w dupie, chyba, że potrzebują pomocy, ale dzieciaki, które
uratował Pucu. Choćby dla nich warto było robić złe rzeczy.
Czasem jest tak nerwowa i
podminowana atmosfera, że chętnie bym ich wszystkich zastrzelił, a na koniec
siebie. Po jakimś czasie wszystko wraca do normalności.
Bastion był teraz okopconym reliktem
przeszłości. Otwierał się przed nami nowy rozdział. Miałem wizję zbunkrowania
się na terenie kościoła do tego stopnia, że moglibyśmy poruszać się na podwórzu
bez stałego zagrożenia. Ale o tym pomyślę później, może…
Wyszliśmy z Vandury, ona jedyna nam
pozostała. Do Bastionu nie było co wchodzić. Cała strona od Krakowskiej, nie
tylko, że jeszcze się tliła, ale wyglądała na całkowicie zdezelowaną. Na bruku
walała się masa ciał sztywnych, masa zwęglonych zwłok. Smród spalonego mięsa,
zmieszany ze spalenizną z wnętrza Bastionu powodował piorunujące wrażenie. Ludzie
z okolicy pewnie mieli nam za złe, że ten smród gości w ich nosach, ale co
poradzić. Był czas przywyknąć. Nawdychałem się podobnego odoru tyle razy, że
nie wywoływał już u mnie takiego obrzydzenia, ale nadal nie był przyjemny.
Wtedy myślałem, że nie ma gorszego widoku niż ten… Metoda na wypalanie ścierwa
nie zdawała do końca egzaminu, bo smród był potem nie do zniesienia. Można by
ścierwo wypalać, ale zaraz zbierać i chować w mogiłach. Albo najlepiej palić
ten syf w dołach, a potem jakimś spychaczem równać ziemię, ale skąd w takich
warunkach wziąć sprzęt? Ten bruk był świadkiem nie jednej krwiożerczej sceny.
Przed laty kostka w tym miejscu miała kolor niebieski. Teraz stała się
czerwona. Złowieszczo czerwona.
Nieco stresująca jest dla mnie
kwestia tego, co się z nami stanie w razie nagłej ewakuacji, czy to przez
żywych czy to przez umarłych. Dokąd byśmy mieli się udać? Pucu ledwo ogarniał
jedno miejsce, w pojedynkę praktycznie, a co dopiero awaryjne. Moglibyśmy się
tym zająć, ale problem polegał na tym, skąd teraz takie miejsce wytrzasnąć. Początkowo
rozważaliśmy uderzenie na więzienie. Solidny mur z drutem kolczastym powinien
nas osłonić, ale w tak mało licznym składzie i bez wsparcia technicznego Homera
i Czarnej raczej kiepsko to widzę. Mamy teraz nieco odpoczynku, jest nas
troszkę więcej, więcej czasu razem, na małej przestrzeni i może coś wymyślimy. A
może hotel na Mickiewicza? Pseudowieżowiec… Ale chyba grozi zawaleniem od
jakiegoś czasu. W mordę! Nie widzę tego… Domek jednorodzinny zbyt mały, tyle
dzieciaków i za niski. A może wyjechać całkiem z miasta? Pobliska wieś…? A może
do Kolonii… A może poszukać jakiejś wyspy, na jakimś jeziorku i tam nawiać? Ale
nie wiadomo czy sztywni mogą jakoś przedostać się przez wodę… I co do cholery
zrobimy z tym cały ubitym przez nas mięsem, kiedy zima zelży? Podusimy się od
tego odoru. A ci głupcy w mieście tylko czekają, aż ktoś to zrobi za nich. Co
robić? Nie mam pojęcia. A może drugie zaplecze kościelne w mieście? O, ale to
chyba byłoby zbyt łatwe żeby było możliwe. A może ubić wszystkie zombiaki w
mieście i przemocą, tylko chwilową, zmusić ludzi do pracy, a potem ich
zwyczajnie rozpuścić do siebie? O! to dobry pomysł. Będę siedział z Onyksem na
Vandurze i nadzorował ich pracę. To świetny pomysł! A może ciała tam gdzie leżą
polewać benzyną i podpalać? Ale to wtedy ten smród…
- Pucu, nie było
żadnych księży jak się tu zjawiłeś? - spytałem Puca po jakimś czasie tego dnia,
chyba w palarni.
- Nie miałem
sumienia. Zwabiłem ich do starej kotłowni i tam zamknąłem. Nie wiem czy za
niedługo nie będzie nam potrzebna, bo w nowej piec nawala. Ale ja nie mam
sumienia.
- Acha - zamyśliłem
się. Zombi dresy widziałem, cygańskie zombiaki także. Ale w koloratkach jeszcze
nie. Zombi kark jeszcze się zdarzył. Mutanty pomijam - Pogadam o tym z
chłopakami na dniach. Możesz być spokojny, dzieciaki nic nie zauważą.
Reszta dnia przebiegała spokojnie.
Wieczorem gadaliśmy w palarni przy otwartym okienku. Obserwowałem jak smuga
dymu wymyka się na zewnątrz.
- Myślałeś, Dżej
Dżej, żeby wrócić do domu i sprawdzić co z twoimi? - spytał Beny - Bo ja
myślałem o tym, ale nigdy nie miałem odwagi cię spytać o to. A że nas ubywa z
czasem, to uznałem, że chyba nie ma co zwlekać.
- Sam nie wiem.
Nie wiem czy to mógłbym znieść. Chyba wolę nie wiedzieć, a może kiedyś się
spotkamy? Co uważacie? - spytałem.
- Trudno
powiedzieć, ja chyba już straciłem ten komfort bo siedzieliśmy u mnie i nic.
Nie wiem, ale w sumie chyba warto spróbować? Szybki był u siebie. Misiek z
Homerem też wiedzieli co się stało w domu. U mnie byli wszyscy. Beny z Młodym
też wiedzieli. Jeśli chcesz to mogę spokojnie jechać z tobą, ale nie będę
naciskać.
- Jutro, rano? -
spytałem ziomków. Przeczuwałem co się stało, albo co mogło się stać na chacie.
Ogólnie rzecz biorąc to nie chciałem tam wracać. Ale wiem, że chłopaki by
chcieli mieć jakąś furtkę nadziei, a ja ją miałem i nie chciałem jej otworzyć,
ani zamknąć.
31.12.2010
Nie planowaliśmy żadnych świąt,
oprócz jakichś małych uroczystości wewnątrz Bastionu, ale to co innego. Boże
Narodzenie spędziliśmy na… właśnie na czym? Nie pamiętam nawet. Co tu
przeżywać… Sylwester i święta były tylko kolejnymi dobami po dniu „0”.
Wziąłem mój łom, który towarzyszył
mi przez te wszystkie dni. Onyks i ostatnie dziesięć naboi. Było krucho z
amunicją, ale większość zagrożeń była za nami. Załadowaliśmy się do Vandury,
Pucu prosił, żeby pojechać za jednego z nas. Nikt nie chciał zostawać, chłopaki
ciągnęli losy. Taki oto spór wyniknął w przybytku. Byłem bardzo zdenerwowany
tym wypadem. Beny wylosował najkrótszą słomkę i miał zostać na nasłuchu
radiowym i pilnować dzieci.
Ruszyliśmy po kilku minutach. Pucu
był bardzo wdzięczny, że mógł wyjść poza kościół. Był już bardzo zmęczony swoją
ciężką pracą. Miał małe doświadczenie za murami, w walce ze sztywnymi i tak
dalej. Ale można mu było zaufać.
- Panowie, jak
będą sztywni w moim domu to nie każcie mi tego robić dobra? Ja nie wchodzę
pierwszy. Dobrze?
- Luz Dżej Dżej -
powiedział Misiek, Szybki sobie spokojnie dał radę, a uwierz mi, że u niego
była rzeź w domu. Krew na ścianach, jedna wielka masakra. Horror, kurwa.
- Pucu, zostaniesz
między nami dobra? Ścinałeś już sztywniaków?
- Nie.
- To uważaj, ręka
może drgnąć, a wtedy po tobie. Jeśli się zbierzesz w sobie na rozwałkę to
powiedz. Sam nie odchodź od nas dobra?
- Spoko, stary -
powiedział spokojnie Pucu.
- No to nie jest
takie łatwe, do tej pory mi to sprawia trudności, a jak wspomnę sobie pierwszy
raz to… bądź ostrożny i nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Wchodzimy i
wychodzimy razem, tak?
- Dobrze, zanim
coś zrobię to powiem, może masz rację, człowiek nigdy nie zna siebie do końca -
odpowiedział Pucu.
Po kilku minutach podjechaliśmy pod
blok niedaleko placu Konstytucji 3-go maja, za basenem. Bliźniaczy budynek,
który stał siedemdziesiąt metrów od mojego był doszczętnie spalony. Pod nim
stał wóz strażacki, a wokół niego walały się szczątki ciał. To musiała być
masakra - to słowo straciło swoje znaczenie... Albo w wyniku katastrofy zapalił
się blok, albo był to przypadek. To nowoczesne i kolorowe ocieplenie stopiło
się, a wszystkie okna wyleciały. Na jednym z nich przewieszona była zwęglona
postać. Tak jakby próbowała się wydostać resztkami sił, ale zawisła w
śmiertelnym uścisku śmierci, na oknie. Przeszył mnie dreszcz.
Mój
blok był czyściutki, normalny, tylko spowity wilgocią. Okna pozamykane. Auta na
parkingu. Podeszliśmy do klatki schodowej. Chwilę obserwowaliśmy teren wokół.
Było cicho i spokojnie. Złapałem za gałkę od drzwi wejściowych i przez chwilę
zastanowiłem się, czy czasem nie otworzą się bez wysiłku, bo zamek od nowości
nawalał. Szarpnąłem i drzwi otworzyły się, tak jak przypuszczałem.
- Jest przejście
piwnicami? - spytał Vi skoncentrowany na tym co robi.
- Nie ma.
- Ok, sprawdzam
dół - powiedział i zszedł szybko z maczetą nastawioną do uderzenia, po chwili
powiedział - Czysto! - i wrócił do nas.
- Pod dziewiątkę
nie? - zagadnął Pucu i zaczął drałować do góry.
- Czekaj na nas -
powiedział Vi i też ruszył.
Posuwaliśmy się ostrożnie, właściwie
to wchodziłem tyłem, żeby uniknąć zagrożenia. W końcu dotarliśmy na miejsce.
Serce w gardle, trajkocze jak karabin maszynowy. Sam nawet nie wiem czego
oczekiwałem. A może i niczego. Vi nacisnął lekko na klamkę. Drzwi były
zamknięte.
- Chyba musimy
wywalić - powiedział Misiek - Czekaj posuń się - przesunął ręką Puca i zaczął
się nastawiać do uderzenia.
- Nie widziałeś
żadnych śladów na dole? Nic? - spytałem Viego kiedy Misiek się szykował.
- Małe ślady krwi
przy piewni, ale to na koniec sprawdzimy. A może zapukamy zwyczajnie? - spytał
nagle ale po chwili oczekiwania pomysł Miśka okazał się jedynym.
Drzwi zawsze były w kiepskim stanie,
trzy razy uderzył barkiem, fakt, że kawał byka, i drzwi puściły, zamek się
zniszczył i było po wszystkim. Vi już spokojnie i po cichu wszedł do środka, za
nim Misiek, a Pucu został ze mną. Po kilku minutach wyszli i Vi pokazał, żeby
wejść do środka. Drzwi zamknął i zastawił szafką na buty.
- Czyściocha -
powiedział - Pucu podasz na radiu info Benemu? Pewnie się denerwuje tam.
- Beny, Beny tu
Pucu - zaczął i wszedł do małego pokoju. Ja usiadłem sobie w kuchni, tam gdzie
zawsze.
Ciężko
to opisać. Niby dom, ale jednak obcy. Nieswojo się tu czułem.
- I co teraz? -
spytałem kolegów.
- Nie wiem,
sprawdzimy później piewnię, może to coś wyjaśni. Przeszukajmy wszystko może
jakaś wiadomość, cokolwiek - powiedział Vi.
Przeczesaliśmy mieszkanie i nic.
- Dżej Dzej
sprawdź szafy, jak zniknęło sporo ubrań czy walizki to może spieprzali stąd.
Kto wie. Albo ubranie z pracy ojca. Może w pracy był i tutaj już nie dotarł. Sprawdź.
Po
chwili powiedziałem nieco podekscytowany:
- Panowie, nie ma
walizy, tej największej i masy rzeczy, duży nieład w szafie. Widać, że ktoś
szybko zgarniał łachy tutaj. A auto stoi. Dziwne. To pakowali się, ale nigdzie
nie pojechali, a walizki nie ma. Dziwne…
- Może z buta
poszli, albo ktoś ich zabrał, jakiś znajomy. Weźcie wszystko co się może nam
przydać i sprawdzimy piewnię.
Zebraliśmy kilka rzeczy raptem. Jakąś
tam latarkę, młotek, Pucu wygrzebał sobie kabelki z szafy…
- Idziemy, nic tu
po nas panowie - powiedział Vi.
Zeszliśmy dosyć szybko i sprawnie na
dół. Żeby nie szarpać się z drzwiami wziąłem klucz od piwnicy, który wisiał tam
gdzie zawsze, koło szafki z butami. Ślady krwi były dosyć wyraźne koło progu i
na drzwiach. W powietrzu odczuliśmy dziwny zapach. Jakiś taki słodkawy,
butwiejący. Cholera wie…
- Otworzę, cofnijcie
się, Misiek ubezpieczaj mnie- powiedział Vi, nacisnął na klamkę, wsadził tam
głowę i zaświecił latarką - Straszny smród, wejdę głębiej. Misiek stał w progu
i zerkał do środka. Vi penetrował korytarzyk, bardzo wąski. Po chwili wrócił i
zamknął za sobą drzwi. Oparł się o ścianę, ciężko dyszał.
- I co? Co tak
wali? - spytałem.
- Ja pier… -
zaczął, ale nie dokończył, zwymiotował ciężko na ścianę. Cofnęliśmy się - Nie
mogę, kurwa, nie mogę… - powtarzał.
- Ja zobaczę - powiedział
Misiek i wszedł. Wrócił po minucie, biały jak ściana. Jakby był ślepy, złapał
za poręcz, spojrzał na rzygi Viego i poprawił, przy czym solidnie ryknął i
zaczął się krztusić.
- Co tam jest? -
pytał Pucu, ale Misiek tylko ciężko dyszał i kiwał ręką, nic nie mógł
powiedzieć - Dobra, Dżej Dżej, wchodzę.
Nie minęła minuta. Pucu wyszedł.
- Są chyba wszyscy
z kla..tki - zaczął, a odruch wymiotny przerwał jego słowa - Dżej, nie
w..ch..odź t..am - ledwie powstrzymywał się od zwymiotowania.
- Są moi? -
spytałem tylko z kluchą w gardle.
- Są - odpowiedział
łamiącym głosem.
Kiedy zrobiłem krok do przodu żeby
tam wejść Vi złapał mnie za rękaw i pokręcił przecząco głową.
- Miejmy jednakowe
wspomnienia. Wy widzieliście i ja powinienem, dla spokoju - powiedziałem, a Vi
nadal kręcił głową. Nic nie mógł powiedzieć.
Wszedłem do środka z latarką. Początkowo
nie było nic widać. Skręciłem pod drzwi przeciwpożarowe do pieca gazowego. Moim
oczom ukazał się widok, od którego można byłoby postradać zmysły. Góra mięsa
ludzkiego. Z kilkunastu osób. Kawałki ciała, mięso, jakby przetrawione. Tu
noga, tam stopa, ręka, kawałek głowy, żebra, kręgosłup, palce, rozlane oko… a w
tej górze, do pasa wbity był jakiś sztywny. Jeszcze poruszał nogami, ale chyba
nie miał siły żeby wydostać się z tego „jadła”. Zaschnięte struga krwi
prowadziła do starego kanału, w zagłębieniu, na krzywo wylanym betonie, była
wielka kałuża ściętej krwi. Nad wszystkim latały muchy. W jednej części masy
mięsa poruszały się ze złowieszczym szelestem białe robaki, które kończyły
ucztę tego sztywnego. Pod ścianą siedziały martwe postacie, w których
rozpoznałem nie tylko moich sąsiadów, ale także osoby, które szukałem. W
drugiej części pomieszczenia leżał stos walizek i bagaży Poznałem ich, po
prostu, nie chcę tego opisywać szczegółowo. Odbiło mi się, a w ustach zaczęła
mi się zbierać wodnista ślina, w głowie kręciło mi się od fetoru. Ten sztywny
wyglądał jak kleszcz w ciele ludzkim. Do połowy wbity pasożyt, wił nogami, tak
nażarty, że nie mógł się ruszyć ani do przodu ani do tyłu. Nogi odmówiły mi
posłuszeństwa, oparłem się ręką o ścianę i drugą podniosłem nogę do góry, żeby
zrobić krok. Oblał mnie zimny pot. Zacząłem słabnąć. Przez chwilę wystraszyłem
się, że wpadnę nieprzytomny w górę tego mięsa. Mogłem już tylko stać w miejscu.
Drzwi otworzyły się i jacyś ludzie złapali mnie za szmaty. Usłyszałem huk
zatrzaskiwanych drzwi. Czułem jak uniosłem się w powietrzu, a moje stopy
haczyły o stopnie. Zobaczyłem drzwi wejściowe, te które zawsze były otwarte, a
za nimi białą plamę, to chyba Vandura - tak pomyślałem…
Obudziłem się po godzinie w
kościele. Zerwałem się nagle jak z koszmaru. Oblany zimnym potem. Koledzy byli
koło łóżka.
- Masz napij się,
stary - powiedział Misiek i podał mi wodę.
- Nie wiem czy to
był koszmar czy jawa…
Vi, Misiek i Pucu stali przerażeni. Widok
był tak niecodzienny i nienormalny, że szok. To był najgorszy widok w moim
życiu. Odbiło mi się ciężko, jakbym najadł się plastiku i popił go wodą ze
ścieku.
- Muszę wyjść,
będę rzygał - powiedziałem i wstałem.
- Ja też - dodał Pucu.
Wyszliśmy przed kościół. Ciężkie
torsje wyleciały z mojego ciała. Nie wiem co to było, chyba wszystko z kilku
dni. Słyszałem jak Pucu rzyga już na pusto. Strasznie głośno ryczał przy tym.
Vi z Benym nas ubezpieczali. Myślałem, że nie będzie końca.
- Musicie dużo pić,
jesteście odwodnieni - mówił nam Beny - Musicie!
- Nie dam rady,
chyba, że piwo - powiedział Pucu.
- Papierosa, oddam
buty za papierosa - powiedział Vi.
Nie miałem ochoty na nic. Nie mogłem
nic przełknąć…
Kilka godzin później siedziałem w
fotelu na korytarzu. Rozmyślałem. Chłopaki i dzieciaki kręcili się to tu, to
tam. Przybici, Pucu zniósł to chyba najgorzej. Nie naoglądał się tych
okropności, które dla nas już były codziennością. Może to i lepiej dla niego?
Jakiś czas potem, usłyszałem pyknięcie, zaraz
drugie i kolejne. Chłopaki schodzili się do okien wychodzących na JPII.
Dzieciaki spały.
- Ładne, jest
zerowa - powiedział smutno Vi - Nowy rok…
Nad miastem błyskały sztuczne ognie.
Ktoś zabawiał się, miał widocznie dobry
humor. U nas
takiego nie było i nawet nikt nie pomyślał o tym, żeby uczcić ten czas od dnia
„0”. Nie wszyscy przetrwali do tego momentu.
1.01.2011
Nowy rok był zimny i pochmurny. Nie
wiem czemu, ale zima była sucha. Nie
było śniegu. Chyba nawet nie wspominałem o tym. Czasem coś tam popadało, ale było
dosyć ciepło. Mróz chwytał, ale nie było to -30 stopni. W tym czasie już nawet
nie myślałem o tym, jak nagły atak zimy mógłby wpłynąć na sztywnych. Początkowo
miałem nadzieję, że silny mróz ich unieruchomi. Wtedy byśmy mogli spokojnie
pościnać wszystkich i potem zakopać gdzieś. A tu dupa. Jak tak dalej pójdzie i dojedzie
nas szybko wiosna to zdechniemy tu ze smrodu.
Pucu powiedział nam rano, że trzeba
będzie wyskoczyć do sklepu. Po wszystko. Od srajtaśmy po słodycze. Od
papierosów po piwo. Bardzo nalegał żeby jechać z nami. Bardzo chciał znowu
opuścić swoje „więzienie”. Nikt nie oponował przed tym wyjazdem, ale jedna
osoba musiała zostać. Ciągnęliśmy losy. Bardzo chciałem żeby nie padło na mnie,
ale jednocześnie chciałem jechać. Jakaś taka chęć do podjęcia wyzwania,
przygody, adrenalina, strach… Nie wiem co się we mnie dzieje. Vi miał zostać.
Szykowaliśmy plan wypadu.
- Proponuję
biedrone - powiedział Vi.
- Też tak myślę,
sprawdzony sklep - dodałem.
- Pamiętajcie żeby
sprawdzić w środku zanim będziecie szabrować, kierowca w pogotowiu, obserwator
- gadał jak najęty Vi. Wiedział, że zostaje i chciał nam wszystko powiedzieć
żeby być spokojniejszym.
- Nie ma co
pierdolić - powiedział Misiek - Pogadamy po drodze. Robiliśmy już to. Znamy
system stary. A ja potrzebuję jakąś maść na łapę, bo strasznie mnie rwie. Nie
wiem czy nie mam czegoś pękniętego.
- Pucu, celuj w
szyję i głowę - powiedział Vi - Oczy dookoła głowy. Widzisz coś podejrzanego
sprawdzasz, to nie film. Wołasz innych. Radio na nasłuchu. Nie zapomnijcie o
wodzie.
Po jakiejś godzinie ruszyliśmy
Vandurą. Kierowałem. Ach ten silnik. Świetny bulgot. To była jedyna rzecz jaka
by mnie relaksowała, ale jazda była bardzo spięta, bo w każdej chwili mogliśmy
wpaść na hordę, a co gorsza sprinterów. Ostatnio, całe szczęście, było jak
zawrócić, na Byczyńskiej bo już by nas mieli. To znaczy byśmy go jakoś zrzucili
z naszego auta, ale było niebezpiecznie.
Podjechałem powoli za sklep. Po
trawce, wzdłuż rzeczki. Przed nami był wysoki mur więzienia, a drut kolczasty
kiwał się bezwiednie na wietrze. Zbliżałem się powoli do drzwi.
- Beny, Misiek, do
dzieła - powiedziałem, a chłopaki wskoczyli z maczetami do środka. Mieli
sprawdzić sklep czy nie ma czegoś podejrzanego i wrócić po Puca i brać się do
szabrowania.
Po pięciu minutach wrócili.
Podjechałem z otwartą paką do otwartych drzwi tak, żeby zasłonić przejście i w
razie czego wskakiwać ze sklepu do auta i od razu wiać. Na miejsce kierowcy też
dało się spokojnie wejść od środka. Prześwit był minimalny, ledwie mogliśmy się
zmieścić. Vi nadawał przez radio, że JPII czysta. Misiek po chwili powiedział
to samo o sklepie. Ani jednego ścierwa. Zobaczyłem po lewej stronie auta, czyli
za sklepem, sztywniaka, który ledwie szedł.
- Pucu, jest worek
dla ciebie - powiedziałem.
- Co? Jaki worek?
- Sztywny, weź
maczetę i rozwal go, dla treningu.
- Dobra.
Wyszliśmy na zewnątrz. Misiek z
Benym obserwowali wszystko. Zbliżyliśmy się do niego. Ledwie szedł, sapał i
zaczął charczeć kiedy nas zobaczył.
- Kurwa mać! -
krzyknął Pucu i zaczął się cofać.
- Wal w szyję,
łatwiej ściąć i najszybciej zdychają od tego - powiedziałem i zaznaczyłem mu łomem
miejsce na szyi zombiaka - No wal, nie krępuj się.
- Nie jest łatwo
stary.
- Wiem, ale
właśnie zginąłeś, zginąłeś, zaszli cię z boku, następny już jest na plecach,
ogryzają cię. Zginąłeś, zginąłeś, zginąłeś, zginąłeś! - powtarzałem tak w
kółko. Każda chwili zawahania oznaczała niebezpieczeństwo dla niego i dla
grupy. Miał bardzo małe doświadczenie, ale musiał się przełamać - Wal w szyję,
nie bój się - powiedziałem jeszcze, ale sam czułem jak jestem zdenerwowany tą
sytuacją. Dłonie mokre, przyspieszony puls.
Pucu w końcu
zebrał się w sobie i uderzył go mocno w szyję. Maczeta wbiła się w mięso, ale
nie poraniła go na tyle, żeby padł na ziemię i już nie wstał. Maczeta
nieszczęśliwie została w jego ciele, a Pucu odskoczył. Sztywny nieco zwolnił,
ale dalej się poruszał.
- Bijesz żeby
zabić, masz popraw - powiedziałem zdecydowanie i podałem mu łom - Zajebaj z
całej siły w łeb i idziemy, bo robota stoi. Już kurwa! - krzyknąłem a Pucu
wziął duży zamach i przetrącił mu łeb. Ścierwo stało się ścierwem faktycznym.
Sztywny leżał pod nogami.
- Chodźmy już -
powiedział Pucu.
- A maczeta?
- Aaaa faktycznie
- odpowiedział i zaczął nią poruszać jak siekierką wbitą w drewno. Cmoknęło i
mlasnęło kiedy ją wyciągał.
- Wytrzyj sobie o
niego, szkoda się brudzić stary - zagadnąłem - Dobra robota jak na pierwszy
raz. Wchodź z nimi.
Chłopaki weszli do środka i znosili
do mnie towar. Układałem wszystko precyzyjnie, żeby jak najwięcej miejsca
zostało, żeby jak najwięcej rzeczy weszło. Wszystko szło wolno ale sprawnie. Co
chwilę na radiu słyszałem komunikaty. W aucie było już wszystko, woda,
konserwy, słodycze, fajki, alkohol, gumy do żucia, dezodoranty - tak! - chemia
do mycia i prania. Nawet ocet, którym polewaliśmy chodnik wokół kościoła. Wymyśliliśmy,
że może to jakoś zabić smród naszego ciała. Ze sklepu było czuć bardzo zepsutym
mięsem i warzywami. Mięso psuło się wolniej, były lodówki pełne wody i
pływających kurczaków, które wyglądały na dobre, ale nie chcieliśmy ich
próbować. Szkoda krzywdzić się jakimś zatruciem. Już i tak w środku nieustannie
kręciło mnie na sranie, a zwłaszcza teraz, kiedy byłem ciągle podenerwowany.
- Panowie,
kończycie? - dociekał Vi.
- Czemu? -
spytałem.
- Spora grupa się
przemieszcza po JPII. Chyba jest kilku sprinterów, jeszcze takich nie
widziałem. Jakoś inaczej zmutowani. Jest chyba nowy goryl, albo chłop taki
wielki, nie widać dokładnie. Spierdalajcie.
- Dobra -
odpowiedziałem do Viego i zawołałem chłopaków. Zbiegli się z resztkami
zaopatrzenia - Misiek i Pucu do przodu, Beny na towar, jesteś najmniejszy z
nas. Spadamy, idą do nas sztywni i sprinterzy.
- Przebijamy się
czy wkoło jedziemy? - pytał Misiek.
-W koło może co?
Boję się, że znowu zakopiemy się w mięsie, zatrzaśnijcie wszystkie drzwi żeby
nie było przypału. Dach zamknięty Beny?
- Tak, możesz
jechać spokojnie.
Ruszyliśmy wolno. Czułem, że
jesteśmy bardzo obciążeni i Vandura miała problem z błotem pod sklepem. Było
mokro, a błotko jak lód.
- Idą! - krzyknął
Misiek, ale nie pojechałem najkrótszą drogą przez krawężnik bo bałem się problemów
i zjechałem pod pierwszych luźno idących. Odbili się od maski i boku samochodu.
- Dżej, kurwa jedź
bo są obok mnie! - krzyknął Pucu.
- Spokojnie -
powiedziałem i przepisowo zakręciłem przy wyjeździe, odpierałem od siebie myśl
o presji i nerwach. Ciała odbijały się od blachy.
- Chyba widzę sprinterów,
ale nie reagują - krzyknął Beny - Jedź przez Rynek bo koło gazowni ciasno,
popatrzymy na Bastion.
Dodałem nieco gazu i spokojnie,
około trzydziestką przejechaliśmy przez ronda. Odetchnąłem z ulgą. Koło byłego
internatu, obok skrzyżowania z Podwalem stała spora grupa.
- Zawracaj na Y! -
krzyczał Misiek. Po ostatniej szarży Vandurą był bardzo nerwowy.
Mocno zakręciłem,
ale bez pośpiechu. Jakoś panicznie bałem się wywrotki, wiem że to praktycznie
niemożliwe, ale i takie myśli kłębiły mi się w głowie. Czułem jak pulsują mi
wszystkie tętnice.
- Jebniesz! -
krzyknął Misiek i zatrzymałem wóz. Cofnąłem lekko i zawróciłem już na Y.
- Damrota
przejezdna? - pytał Beny.
- Nie wiem!
- Jedź w Krakowską
i na Pułaskiego potem, koło starej poczty i na PKS. Potem już spokojnie do domu
- gadał Misiek jak najęty, ale zrobiłem jak mówił. Pod kołami rozlegał się
trzask miażdżonych szczątków ludzkich…
Rynek
spowity był już sporą masą sztywnych. Nie było ich widać wcześniej. Wzdłuż
chodnika był przesmyk, którym jechaliśmy.
- Chyba się zesram
zaraz - powiedziałem.
- Spokojnie, jedź
spokojnie, nie zauważą nas, tego potrąć! - dodał jeszcze Beny - Spokojnie i na
Pułaskiego.
Jechałem tak jak kazali. Byliśmy w
nieco trudnej sytuacji, bo nie byłoby w razie czego jak zawrócić, a i wysiąść
nie sposób! Skręciłem koło kościoła ewangelickiego i szybko na Pułaskiego.
- Ooooo kurwa,
zawsze takie akcje macie? - spytał ciężko oddychając Pucu.
- Z reguły -
odpowiedział Misiek - Ostatni raz to normalnie nas sprinterzy gonili. Mało
brakowało a wskoczyli by nam przez okno.
- Daj spokój,
można się zestarzeć od takich akcji - odpowiedział Pucu i podparł głowę ręką.
Był niesamowicie przejęty. Ja nie dawałem po sobie poznać, bo kierowałem i
byłem skupiony na jeździe, ale czułem jak noga drga mi na pedale gazu. Strasznie
ciężka. Jak bym kierował po polu minowym. Skurcz miażdżył mi łydkę. Zatrzymałem
się na chwilę. Noga wróciła do sprawności po chwili. Droga była już czysta. Wjechaliśmy,
po Grunwaldzkiej i Słowackiego, na Byczyńską i skierowaliśmy się już na JPII.
- O kurwa, o kurwa
- powtarzał Pucu.
- Spokojnie stary,
gorzej bywało - powiedział Misiek i poklepał go po plecach - Musisz częściej
wychodzić. Jutro skubiemy ogrodniczy, bo Benemu nowy szpadel trzeba skręcić!
- No przydałby
się. Szkoda tamtego, dobry był. Ostry jak miecz - dodał Beny.
- Dajcie znać na
radiu, że jesteśmy pod domem - powiedziałem i skręciłem, na drogę pod kościół.
Chwilę później wyładowywaliśmy
rzeczy do magazynku.
- Ale żeście się
obłowili, to chyba najlepsze zakupy w historii! - wołał Vi kiedy otwierał
paczkę Lucky Strikeów i zapalał papieroska - Aaaaaaaaaaaa, mmmmmmm, wspaniałe,
dawno nie czułem tego smaku, ooo mniom mniom! To jest to. Jak było Pucu w innym
wymiarze? - pytał Vi i delektował się, jak psychol, petem - Niezły syf co?
Patrcie kółeczka robię!
- Daj spokój, do
tej pory nie wiem, czy czasem się nie obesrałem. Ledwie się przecisnęliśmy
przez hordę. Odbijali się od maski naszego samochodu.
- Stary, żałuj, że
nie widziałeś jak na wstecznym żeśmy przed sprinterami spierdalali, to dopiero
była jazda.
- Eeee - mruknął
Pucu, machnął ręką i poszedł.
- Tak źle było? -
spytał cicho Vi.
- No było grubo,
ledwie się przecisnęliśmy przez stado na Rynku, sztywni odbijali się od
Vandury. Gdyby tak się przesunęli to na pewno byśmy mieli mięso pod maską, albo
byśmy tam zostali. Ale bywało gorzej.
- Mielibyście
prowiant i byście sobie kilkanaście dni mogli tam przetrwać, ha! - zaśmiał się
Vi.
- A gdzie srać? W
środku? - spytałem.
- A faktycznie, to
byłby wasz koniec, faktycznie - dodał Vi i zaczął zrzucać szpej na ziemię, a
dalej już wężykiem do środka.
Pucu poszedł do dzieciaków i tam
siedział spokojnie. Zawołałem go.
- To co czyścimy
zombiaków w koloratkach? Troszkę nieswojo się czuję kiedy wiem, że są tak
blisko.
- Pogadajmy o tym
z chłopakami. Nie wiem czy ktoś się podejmie.
Po chwili zwołaliśmy wszystkich do
palarni.
- Sprawa jest. W
starej kotłowni Pucu zagonił sztywnych. Trzeba się ich pozbyć bo może będzie
potrzebny nam piec. No i musimy to obgadać.
- Jak to? Trzymasz
tu sztywnych? - pytał z niedowierzaniem Vi.
- No tak jakoś
wyszło. Nie miałem głowy do tego. Nasadziłem im worki na łeb i tam
zaprowadziłem. Na początku nie miałem pewności co się dzieje, czy ich zabijać,
czy są ludźmi i tak dalej. Ale chyba to już jest nieodwracalne. Ja nie mam
sumienia.
- A co to za
różnica, choćby biskup czy prezydent, sztywny to sztywny - powiedział Beny.
- No niby tak, ale
to jednak kościół duchowni, nie mogłem ich tak jak świniaki podrzynać.
Zamknąłem ich tam. Może pozdychali? Nie wiem, sprawdzam codziennie
zabezpieczenia, ale nigdy nic nie było słychać. Proboszcz i dwóch księży. Może
ich wypuśćmy?
- Tak, kurwa,
wypuścimy ich, a jutro wpadniemy na nich na stacji benzynowej. Nie ma chuja. Ja
ich załatwię, już i tak w moim mieszkaniu pozabierałem wszystkie krzyże. Jak
chcecie to se je zabierajcie, a jak nie to do pieca. Jebie mnie to. Żadnych
sentymentów.
- Chodźmy do jadalni
bo tu piździ - powiedziałem - Vi uspokój się. Jakoś to załatwimy.
Poszliśmy do jadalni. Tam zaczęła
się mała sprzeczka.
- Zbyt wiele
zawdzięczamy Bogu, dzięki niemu tu jesteśmy. Nie możemy właścicieli ot tak
zajebać. Ja wiem, że to nie ludzie, ale nie możemy jak zwykłego sztywnego. No
tak uważam i dlatego sam nie mogłem tego zrobić - gadał Pucu.
- Co zawdzięczamy?
Pucu byłeś ostatnio na dworze? Nie zauważyłeś niczego podejrzanego? Na przykład
kilku tysięcy zombi? Jaki Bóg? Nie ma czegoś takiego.
- Ja nie
przestałem wierzyć, mimo moich wątpliwości, ale nie gadajmy o tym tylko o
sztywnych tam na dole. A z resztą myślę, że to miejsce jest pod specjalnym
nadzorem i grozi nam tu mniej niż w Bastionie. Jest bezpiecznie - dodałem.
- Jest bezpiecznie
bo Pucu poumacniał wszystko. Nikt mu nie pomagał. Nie jesteśmy w niczyjej
opiece. W ogóle o czym my tutaj dyskutujemy? Jest trzech sztywnych w naszym
pobliżu, którzy nam zagrażają, przypadkiem mam ze sobą maczetę. Pucu daj mi
klucze, kurwa.
- No ja myślę, że
to nie jest przypadek, że tu jesteśmy - powiedział Misiek.
- Wasz Bóg umarł
przybity do desek! Mój trzyma w ręku maczetę! - krzyknął zdenerwowany Vi i
wyszedł z kluczami i bronią do kotłowni.
Wrócił po godzinie i powiedział,
żeby mu pomóc ze ścierwami, bo sam nie wyniesie ma parking. Pomagałem mu z
Benym. Ciała na koc i na zewnątrz. Wszystko polaliśmy benzyną i podpaliliśmy.
Nie żałowaliśmy paliwa, nie chcieliśmy smrodu pod kościołem. Vi popijał z
piersiówki czystą i palił papierosa.
- Gdzie mają
koloratki? - spytałem.
- Ich koloratki to
moje skalpy. Powieszę sobie w pokoju. Musimy jeszcze zlać te czerwone szczyny w
kotłowni, bo będzie smród. Jak mogłeś powiedzieć, że tu jest bezpieczniej niż w
Bastionie? Jak, kurwa!
- No chodziło mi o
symbol tego miejsca, wiesz, nikt nigdy nie zaatakuje kościoła, nie podpali go.
Tak to już jest. Stoi otwarty, a i tak rzadko się zdarza żeby ktoś go okradł.
No tak jest i już. Ludzie chyba myślą, że to apokalipsa i ostatnia rzecz o
jakiej myślą to spalenie kościoła. No tak myślę, a ty się nie wkurwiaj do
chuja, bo Bastion to dom, i nie zmieni tego żadne pierdolenie. Ratował nas
codziennie.
- No stary, nie
było lepszego miejsca w tym mieście do życia w takich warunkach, chyba, że
więzienie. Tylko Bastion. Ale to fakt, kościół ma niewidzialną ochronę przed
ludźmi, a do kamienicy każdy się wjebie byle się nachapać. Ale jeśli chodzi już
o obronę, taką już na mołotowy i tak dalej, to tutaj nie jest źle. Dużo dróg
ucieczki.
- Może, ale ja nie
chcę tutaj być długo bo zwariuje od tych krzyży i witraży. Wkurwia mnie to
zwyczajnie. Nie zgadzam się z tym syfem.
- To się nie
zgadzaj w sobie i buntów do Puca nie miej. Nikt nigdy nie zapomni o Bastionie i
tego co tam przeżyliśmy. Nigdy - powiedziałem.
- Wkurwiłem się.
Straciłem dom.
- Wszyscy
straciliśmy - dodał Beny i skiepował w płonące zwłoki.
JJ
Kiedy nowe wpisy :D?
OdpowiedzUsuń