22.12.2010 „Łysy
mściciel…”
Wyspałem się. U Puca miałem jakieś
dwie doby pracy i warty. Teraz przyszedł czas odpoczynku i dla mnie. Spałem
mocno tej nocy. Wstałem koło 10. Na nogach już byli wszyscy. Szybki obserwował
ulice z dachu.
Zjadłem coś na śniadanie. Napiłem
się zimnego browaru i spytałem ziomków jakie plany na dziś.
- Nie wiem -
odpowiedział Vi - Może zwyczajnie pokręcimy się po daszku i coś wypatrzymy. Tylko
ostrożnie. Pamiętacie wczorajsze bandy?
- No, może jakiś
kontakt nawiążemy z nimi? - spytał Beny.
- Zobaczymy, ale
ostrożnie.
Po jakichś trzydziestu minutach
kręcenia się jak smród po gaciach Szybki zawołał nas z dachu przez radio.
Wskoczyłem w jakieś gacie i zaraz byłem przy drabinie.
- Co jest? -
spytałem Szybkiego.
- Geniusze, wpadli
obrobić bank, patrzcie, zaraz będą wychodzić.
- Kiedy weszli? -
spytał Vi.
- Parę minut temu,
w środku dnia. Debile. W każdej chwili mogą ich zaskoczyć. Jest tam tylne
wyjście?
- Nie ma. JJ
wspominał coś kiedyś żeby obskoczyć bank i podcierać się banknotami. Ciekawe
skąd są te typki. My to mamy go przynajmniej pod nosem. Zagadać do nich jak
wyjdą?
- Można by. Będę
cię ubezpieczał z Benym - odpowiedziałem.
- Ciekawe co tam u
Miśka - spytał Szybki zacierając ręce - A gdzie Homer?
Zapadła cisza. Szybki się zapomniał…
Z resztą nie tylko on. Co jakiś czas komuś się zapominało o śmierci kolegi.
Musieliśmy się przyzwyczaić do tego. Jeszcze nie znaliśmy skutków ubicia
kabana. Poznaliśmy tylko małe konsekwencje rozbicia gangu - ludzie na ulicach.
- Przepraszam -
powiedział Szybki.
- Luz -
odpowiedział Vi - Ej! - zmienił szybko temat - Zapomnieliśmy o czymś!
- Co? - spytałem.
- Jak to co, no
papierosek poranny! Homera nie ma i już o wszystkim zapominamy. Ten to kopcił
jak komin. Już, dawaj ognia! - wyrwał mi zapalniczkę i rytualnie zaciągnął się
papierosem - Aaaaaa papieros z rana jak śmietana! Dlaczego dziś o nim
zapomniałem? Dziwne. Ostatnio prędzej łapię za paczkę niż otwieram oczy.
- Szybki widziałeś
jakiegoś sztywniaka od rana tutaj? - spytał Beny nie zwracając uwagi na Viego.
- Kilka pojedynczych
sztuk. Ale bez nerwów. Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale na Krakowskiej leży
tyle mięsa, że jak się rozpogodzi to się tu podusimy ze smrodu tego rozkładu.
- Tak, będzie je
trzeba spalić, ale to po nowym roku, teraz nie chcę sobie psuć apetytu -
odpowiedział Beny - Będzie smród…
Na dole zrobił się ruch. Przez
wybitą szybę wyskoczyło kilka podróżnych toreb nie do końca wypełnionych czymś.
W domyśle kasą. Od strony rynku zobaczyliśmy ruch. Kuśtykał sztywniak. Wyglądał
jak urobiony żulik co zesrał się pod siebie. Dlaczego oni się nie przewracają?
Idzie jak staruszek, ale nigdy nie upada.
Szybki zaczął ganiać tam i z
powrotem po dachu i powiedział:
- Zamkowa czysta,
tylko ten jeden się zbliża. Trzeba im dać znak.
- JJ utylizuj
butelkę im pod okno - powiedział Vi i rzuciłem pusty browar na bruk.
Zero. Nic. Żadnej
reakcji. Goście chyba się zaczęli spinać w środku. Nagle wyskoczył jeden z
widłami z mordą rozdartą od ucha do ucha. Kiedy się ocknął z szału zobaczył
jednego sztywniaka i zaczął się śmiać. Sztywniak go zwąchał i przyspieszył.
Gość nastawił widły jak pikę i sztywniak sam się nadział na ostrza. Gość
podniósł go na widłach do góry, jak na filmie z gladiatorami i uderzył nim o
ziemię. Nogę oparł na jego ciele i wyszarpnął broń. Wyciągnął raptownie nóż,
który miał przytwierdzony do paska i zaczął dźgać go po klatce piersiowej. Był
w jakimś amoku. Mordował zombi. Juha zachlapała mu całe ubranie i twarz. Teraz
sam wyglądał jak sztywny. Jak byśmy go spotkali na ulicy to nie zawahałbym się
go kropnąć. Jakiś pojeb.
- Ej, może lepiej
z nimi nie gadajmy? - spytał Beny.
- No, to jakieś
pojeby chyba - dodał Szybki.
To nie był jeszcze koniec sytuacji.
Gość skierował się w stronę ulicy drukarskiej i zza winkla zerknął czy nikt się
tam nie kręci. W tej samej chwili z banku zaczęli wyłazić jego koledzy.
Czterech gości. Nikt z nas nie rozpoznał w nich nikogo znajomego. Całe
szczęście w sumie. Teraz dialog „rabusiów”:
- Ty on jest chyba
ranny! - krzyknął jeden na tego pokrwawionego co zadźgał sztywnego.
- Nie podchodź,
kurwa stój! - krzyczał następny kiedy ten pierwszy zaczął iść w ich kierunku.
- Nożem go ubiłem
i zachlapałem sobie ryj debile! - odkrzyknął do kolegów. Jego głos zdradził, że
się boi.
- Jak teraz nam
udowodnisz, że cię nie drasnął? W każdej chwili się możesz przemienić i
rozwalisz nas w samochodzie. Ja nie będę ryzykować - dorzucił kolejny jak
piątoklasista i spojrzał na pozostałych. Chłopaki odrzucili torby na ziemię i
zaczęli się szykować do rozróby.
- Ej to jacyś
idioci - dodał Beny - Pomożemy mu?
- Zbyt wiele razy
mieszaliśmy się w nie swoje sprawy panowie, nam nie pomoże nikt - odpowiedział
Vi - Dosyć tego, chcą niech się wyrzynają jak idioci. Każdy człowiek się liczy,
ale nie debile.
- Co racja to
racja - dodał Szybki.
- Albo - zaczął
jeden z rabusiów - nie rozwalimy cię. To będzie sprawdzian dla ciebie. Jak
wrócisz z buta do naszej miejscowy to znaczy, że nie jesteś brudasem i można na
ciebie liczyć.
- Do Wołczyna?! Z
buta? Jesteś durny i masz wszy! Zbyt wiele egzaminów przeszedłem - odkrzyknął
tamten rzekomo ranny - Całuj się w dupę! Dymacie mnie od samego początku! -
krzyknął i wybiegł na nich z widłami. Goście się rozpierzchli, ale trafił
jednego w nogę. Gość padł. Drugi zamachnął się na niego siekierą, ale za bardzo
poczuł siłę i wypadł mu z rąk. Rolnik wbił mu widły w bebechy. Drugi padł.
Trzeci typek miał tylko jakąś pałkę, stał i chyba zlał się w gacie. W każdym
bądź razie nie mógł się ruszyć z miejsca.
- Teraz cię
zajebię, albo nie, będziesz patrzył jak wpierdala cię ścierwo!!! - krzyknął i
dźgnął go w nogę tak głęboko, że widły pokazały się z drugiej strony. Nadepnął
jego nogę butem i wyciągnął boleśnie broń z jego nogi. Trysnęła krew. W chwili
zrobiła się kałuża pod jego dupskiem.
- Przeproś mnie za
wszystko gnoju to może daruję ci życie! - krzyczał do powalonego.
- Przepraszam! -
odkrzyknął typ, a mściciel obrócił widły w drugą stronę i zaczął go okładać
trzonkiem po głowie. Przez pierwsze kilka uderzeń gość jęczał z bólu, ale przy
około szóstym zamilkł, ale mściciel nie kończył. Dosłownie rozłupał mu głowę. Byliśmy
w szoku. Tamci kolesie musieli mu nieźle dać w dupę. Wykorzystywali go, jak na
filmie i teraz się mści.
- A ty dokąd się
wybierasz? - spytał tego drugiego rannego, który zaczął się czołgać w stronę
rynku. - Co już zapomniałeś jak zostawiłeś mnie na pożarcie tym gnidom? Teraz
zjedzą i wysrają ciebie!!! - krzyknął na koniec bardzo głośno i położył ostrza
na jego klatce piersiowej. Typ coś do niego gadał. Mściciel naparł na widły,
ale te nie weszły w ciało.
- Ktoś tu się
chyba zesrał? - zapytał mściwie. Koleś udawał tylko, że go chce zabić. Już
wiesz jakie to uczucie ty skurwielu. Trzy razy zostawiłeś mnie na czatach na
pastwę ścierwa gnoju! Trzy razy cudem uszedłem z życiem. Teraz ty zostajesz!
Słyszysz? Idą po ciebie! Zaraz tu będą, a ja będą razem z tobą patrzył jak cię
wpierdalają!!! Chachacha…!!! - I zaczął się śmiać. Odwrócił się i poszedł do
pierwszego rannego. Gość trzymał się za nogę, ale nawet nie próbował wstawać.
- Boli noga? -
spytał go i ten skinął głową, że tak.
- No to dobrze.
Śmieciu, teraz twoja kolej. Teraz zobaczysz jak to jest, jak ze strachu
zaczynasz srać pod siebie - odwrócił się i poszedł po siekierę. Typ bardzo
nerwowo zaczął wierzgać zdrową nogą i coś burczeć pod nosem. Wrócił i stanął
nad nim z ostrzem. - KTÓRA?! - ryknął, a ja aż podskoczyłem. Był w furii. Chyba
czerpał radość z zemsty. Musieli mu nieźle zajść za skórę. Nagle wziął wielki
zamach i uderzył w bruk obok nogi gościa. Typ nie drgnął, więc zamachnął się
drugi raz i tępą stroną siekiery złamał mu piszczel zdrowej nogi. Typ rzucił
się w furii bólu. Chyba stracił przytomność.
- O kurwa! -
jęknął Vi - Niech już kończy z nimi bo już nie mogę na to patrzeć.
- Chciałeś to masz
- powiedziałem i patrzyłem dalej na tę scenkę, która trwałą raptem może dwie
minuty.
- Tak zdechniesz!
- krzyknął mściciel i zawrócił do tego drugiego gostka - Wiesz jak wrócę do
nas? Twoim autkiem. A wiesz co powiem twojemu staremu kiedy spyta jak zginąłeś?
Powiem, że jak ciota, spowity własnym gównem. Ilu zabiłeś gnoju?! - spytał go,
a ten chyba coś odpowiedział, ale nie było słychać - Ilu?! Trzech? Ty cioto!
Trzech uwaliłem godzinę po inwazji! Kamieniami. Szydziłeś ze mnie przy
wszystkich. Kpiłeś ze mnie, a teraz leżysz w gównie po pas. Wiesz na co
reagują, prawda?! - krzyknął do niego ostatni raz i zaczął uderzać tą pałką o
szyby wystaw i jakieś drzwi. Zrobił hałas.
Po chwili pojawiło się kilku sztywnych
od strony Opolskiej.
- Tutaj, czeka na
was mięso, ścierwa zapchlone! - krzyknął mściciel w kierunku sztywnych i ci
przyspieszyli w ich kierunku.
- Nie zostawiaj
mnie! - krzyknął gość - Ty…
Mściciel nie odpowiedział nic. Patrzył
tylko na niego i splunął mu na twarz. Zrobił kilka kroków w kierunku rynku i
patrzył jak sztywni go dopadają. Gość darł się dosłownie jak zarzynany żywcem
człowiek. Ranny w obie nogi gość ocknął się i zaczął się czołgać i próbował
uciekać. Jeden ze sztywnych zainteresował się jego osobą i po chwili miał
swojego adoratora. Sztywny dopadł się do jego złamanej przed chwilą nogi. Gość
już był tak osłabiony, że nie mógł bronić swoich nóg. Krzyczał „NIE! NIE!
NIE!”, a mściciel „TAK! TAK! TAK! Patrz jak cię wpierdalają!”. Drugi sztywny
zaczął ogryzać mu drugą nogę. Gość ciągle żył i widział to.
Patrzę na bok, tam Szybki trzyma się
za głowę. Vi biały jak ściana. Mnie zemdliło jak znowu spojrzałem na Krakowską.
Bełt. Zachlapałem chłopakom nogawki. Nie zauważyli nawet. Vi nie odrywając oczu
od masakry wyjął peta z kieszeni i próbował go odpalić drżącą ręką, ale nie
mógł. Schował ogień do kieszeni, ale fajkę dalej trzymał w ustach. Szybki
wyciągnął mu ją i odpalił sobie tego papierosa.
- Myślałem, że nie
palisz - powiedziałem do niego.
- Ja też -
odpowiedział zdruzgotany i zaciągnął się mocno i głęboko.
- Kurwa, ja
pierdolę - zaczął Vi - Już chcę się obudzić panowie, sorawa, ale to mój sen i
już chcę żeby się skończył. Wypierdalajcie z mojej głowy.
- Gdzie mściciel?
- spytałem.
- Ulotnił się pół
minuty temu - odpowiedział Beny - To było… - i nie dokończył.
- To było kurewsko
pojebane - dodał Vi - Dosyć tego. Koniec. Wyjazd!
- To nie sen -
powiedziałem - Temu kolesiowi odjebało na maksa. Takiej masakry nie było nawet
pod bankiem. Spadajmy stąd.
Zeszliśmy na dół. To znaczy do
naszej bazy na piętrze. Chłopaki posiadali przy stole i siedzieli w milczeniu.
- Był jakiś
kontakt z Miśkiem? - spytałem.
- Gadał coś z rana
- odpowiedział Szybki.
- Ten typ coś
gadał o Wołku. Ciekawe jak tam się zorganizowali - powiedziałem - Może kiedyś
się tam wybierzemy. Goście zaczynają krążyć po okolicy. Ale chyba słabo
uzbrojeni. Na taką wyprawę by wzięli giwery, nie?
- No na pewno -
odpowiedział Beny - Ale trochę takie szczyle z nich. Nie wiadomo kto im tam
przewodzi. I po kiego im ta kasa.
- Miasto pustawe
chyba, ruszmy się panowie, objedziemy miasto, może kogoś spotkamy, nie mogę tu
dłużej siedzieć! - krzyknął Vi - Zróbmy coś.
- Spoko, zbierajmy
się, ale bez wychodzenia z auta! - odpowiedziałem.
- Dobra.
Po jakimś czasie byliśmy gotowi do
drogi. Szybki powiedział, że ma to w dupie, takie jeżdżenie bez powodu i
zostaje. Nie chciał ryzykować. Zamknął za nami bramę. Asekurował nas na radiu. Dał
cynk Miśkowi, że wybywamy. Też był zdziwiony tym wyskokiem.
- Nooo tutaj
całkiem lepiej - powiedział Vi - Kurwa nie mogę wymazać tego widoku, jak ten sztywny tego gościa pożerał. Mogliśmy im
pomóc.
- Gówno, jak
zaczniemy wszystkim pomagać do koła, to zaraz nas wyruchają wszyscy -
powiedziałem. - Dobrze żeś nam nakładł po kolejnej wpadce. Jebać wszystkich.
Teraz byśmy mieli tych psycholi na głowie. Jak ktoś jest w grupie to niech
sobie radzi w grupie. Ulituję się tylko nad samotną osoba, która przetrwała w
tym syfie tyle sama. Nad grupą nie zapanujesz w Bastionie. Z resztą już raz
grupka do nas weszła i pamiętasz jak to się skończyło.
- No racja.
- Przestań siać
wątpliwości, patrz na drogę i nie wjedź w jakieś gówno kurwa.
Wyjechaliśmy. Jagiellońska. Wolno. Żadnego
sztywniaka nie było na drodze.
-
Ale spokojnie - powiedział Beny - Myślicie, że to po śmierci kabana taka
zmiana?
-
A żeś zrymował… - odpowiedziałem.
-
Zobaczymy wkrótce - dodał Vi - Dobrze by było jak by im się pomieszało w
głowach i zrezygnowaliby z watahy. Pojedyncze osobniki są łatwiejszym celem.
Patrzcie! - krzyknął i zatrzymał auto.
Na środku drogi, na wysokości
dwójki, grupka ludzi plądrowała samochód. Zobaczyli nas po chwili. Typek dał i
znak do ucieczki i prysnęli w stronę szkoły.
-
Spokojnie - powiedział Vi i ruszył dalej - Jedni uciekają, jedni atakują.
Jechaliśmy dalej. Na wysokości
kościoła, na JPII, trzech typków ściągało benzynę z jakiegoś samochodu.
Pomachali do nas. Nie uciekli.
-
Misiek, widzisz ich? - spytałem przez radio.
-
Siema, tak, ale tylko obrabiają autka, nie zbliżają się do kościoła.
-
To dobrze, jak coś to daj cynk, bez odbioru.
Jechaliśmy dalej.
-
Na skrzyżowaniu z Byczyńską skręć w prawo, pojedziemy na osiedle, a potem z
powrotem na Byczyńską - powiedziałem.
-
Spoko, patrz na ten domek - powiedział Vi - Całkiem spalony. Ciekawe co tu się
stało.
Faktycznie, domek stał w
zgliszczach. Pewnie już nikt nam nie opowie co tu się stało. Świadkowie mają
teraz w mózgach sieczkę. Co któryś domek kopcił z kominów. Zabite okna na
parterze. Duże prawdopodobieństwo, że dalej tam ktoś żył.
-
Sporo ludzi przetrwało - powiedział Vi - Patrzcie jak fruwają firanki, chowają
się przed nami. Ich się nie boję. To dobry znak. Gorzej jak wyjdą do ciebie, to
wtedy można liczyć, że zaraz będą się stawiać.
-
Racja - dodał Beny - Patrzcie na ten! Forteca!
Faktycznie. Jeden z domków był
normalnie ufortyfikowany. Wory z piachem, jakieś zastrugane kije jak dzidy,
tylko czekały na ofiarę. Na jednej z nich wisiał sztywny. Nie ruszał się. Tępy
musiał wejść na barykadę w nocy.
-
Chyba często się tędy przetacza chorda. W mordę, z piątego piętra to na pewno
wygląda inaczej - powiedział Vi - Ryzykują trochę.
Skręciliśmy w Ossowskiego. Do
marketu został zatarasowany wjazd. Ktoś chyba monopolizował go na własny
użytek. Ale dalej się dało przez trawę przejechać. Jednak znak ostrzegawczy był
widoczny.
-
Może być niebezpiecznie - powiedziałem i ująłem karabinek w pogotowiu.
-
Spokojnie, nikt w tym mieście nie ma ani pistoletu na kulki - powiedział Vi.
Nagle na drogę wyskoczyło kilku
gości i jakiś inny zajechał drogę samochodem. Musieliśmy się zatrzymać. Byli
uzbrojeni po zęby. Noże, pałki, rury, butelki z benzyną, czego dusza zapragnie
na zombi apokalipsę.
-
Wycofaj - powiedziałem stanowczo do Viego.
-
Ile ty masz lat? - zapytał mnie.
-
Jakie to ma znaczenie, unikamy konfliktu - powiedziałem.
-
Ja wysiadam, a ty wskakuj za kółko - powiedział Vi i wysiadł z Onyksem na
ramieniu.
Goście stali kozacko, chcieli nas
przestraszyć, ale jak zobaczyli Viego z giwerą od razu zmiękli. Znajome mordy
się pokazały. Znałem trochę ludzi, ale tylko z widzenia. Niektórych nigdy
wcześniej nie widziałem.
-
Co jest? - spytał Vi.
-
Nie ma tu jeżdżenia - powiedział typek.
-
Bo co? Chcemy przejechać, nie robimy szkód.
-
Wabicie trupy.
-
Wy wabicie, tak od was wali, aż tutaj czuć.
-
Wypierdalajcie stąd, nie szukamy kłopotów.
-
Nie szukacie, powiadasz, to po co nas tak witacie? Skroicie każdego kto wam
stanie na drodze. To wy wypierdalajcie nam lepiej z drogi. - dorzucił Vi i goście
zaczęli się cofać. Ręka drgnęła mu w kierunku broni.
-
Nie róbcie huku, od niedawna się uspokoiło z trupami. Mniej ich, w małych
grupach chodzą.
Vi wycofał się do auta i
pojechaliśmy dalej.
-
Ale się zesrali jak zobaczyli broń - powiedział triumfalnie - Niech sobie nie
myślą, że mogą zastraszać każdego kto im stanie na drodze. Mam nadzieję, że się
więcej nie spotkamy.
-
Też mam taką nadzieję - odpowiedziałem.
Podjechaliśmy na plac 3-go maja. Zatrzymałem
na krzyżówce.
-
Co tu się musiało dziać! - krzyknął Beny.
Na jezdni leżały ciała. Cała masa.
Kilkadziesiąt może ponad sto. Ktoś tu stoczył niezłą bitwę. Nogi i ręce, głowy
leżące luzem. Jezdnia zbryzgana krwią. Facet przewieszony przez drzwi samochodu,
bez głowy.
-
Nie przejadę po ciałach - powiedziałem - Możemy się zakopać w mięsie i nie
wyjedziemy.
-
Kurwa, jak to zabrzmiało - powiedział przejęty Vi - Samochodem zakopać się w
ludzkim mięsie. O w mordę. Jedź dalej Konopnickiej, potem na Wołczyńską,
Mickiewicza i do domu. Mam dość tego widoku. Z dachu Bastionu tak źle to nie
wgląda.
-
Patrzcie ile kominów dymi panowie! Tu są nasi, sporo ich - powiedział Beny.
-
Każdy gotowy wsadzić ci nóż w bebechy byle tylko przetrwać - powiedział Vi.
Zatrzymałem się koło podstawówki.
-
O w mordę - powiedział pod nosem Vi.
Leżało trochę ciał na schodach
wejściowych. Niektóre szyby były opryskane krwią od środka.
-
Musieli tutaj mieć jakiś przyczółek, albo zebrali się do kupy i wpadli na
chordę - powiedział Beny.
-
JJ jedź bo kurwa rzygnę! - dodał Vi i ruszyliśmy dalej.
Na skrzyżowaniu prosto, dalej
Konopnickiej. Minęliśmy chwilę wcześniej boisko asfaltowe.
-
Pamiętam jak z Pucem i Osą graliśmy tam w czasie matur w kosza. Późno w nocy.
Zagrałbym sobie teraz w piłkę - powiedziałem.
-
Niedługo zagrasz sobie, wyjebiemy sztywnych z miasta i będziemy wolni -
powiedział Vi.
-
Ta.
-
Mam pomysł.
-
Że niby co? Wepchniemy ich do dziury i podpalimy? Dwadzieścia tysięcy ścierw?
-
Pogadamy o tym kiedy indziej. Patrz na drogę bo sam zaraz wjedziesz w jakieś
gówno.
-
Jak ich usuniesz z miasta to ludzie nas zajebią. Prędzej czy później…
W tej stronie miasta - trzysta
metrów dalej - nie było niczego masakrycznego. Wolno leżące zwłoki, jakieś
porozbijane auta. Nie było tu większej rzezi.
- Ale tu spokojnie
- powiedziałem.
- Wieź mnie do
domu - powiedział Beny - Bo już za długo to trwa tak bez celu.
- Są! - krzyknął
Vi - Bydlaki! Wiedziałem, że gdzieś muszą się tu kręcić.
Było ze parę set sztuk na parkingu
sklepu, ale bez ładu żadnego, wałęsali się zwyczajnie. Co chwilę się
rozchodzili na różne strony. Wcześniej szli według jakiegoś planu.
- Gdzie reszta? -
spytał Vi - JJ ostrożnie, zamknij okno.
Jechałem slalomem. Ale nie uniknąłem
potrącenia. Kilku z nich przejechałem. Bardzo to nie przyjemne doświadczenie.
Dźwięk miażdżonego sztywniaka pod kołami. Ciary szły po plecach. Wyglądali jak
ludzie.
- Na egzaminie na
prawko już byś nie zdał - powiedział niby dowcip Vi.
- Ta…
Na wysokości hotelu zrobiło się
luźniej i ruszyłem nieco szybciej. Daliśmy po drodze cynk Szybkiemu, żeby nam
przygotował wjazd.
Po chwili wjechałem do Bastionu.
- Skąd tyle krwi
na błotnikach? Całe auto uwalone! - krzyknął Szybki - I jak tam na mieście?
Dużo ludzi?
- Sporo kominów
dymi. Jedni uciekają drudzy się stawiają. Ze sztywnymi pójdzie łatwiej, z
ludźmi będzie ciężej jak dla mnie. - odpowiedziałem.
- A sztywni?
- Są, ale jacyś
tacy rozbici. Chyba przez śmierć kabana. Trochę ich mało.
- Powiadomiłem już
Miśka o waszym powrocie.
- Spoko.
Byłem nieco przybity po wypadkach
tego dnia. Szybki dopytywał co widzieliśmy na mieście, ale nikt nie palił się z
opowiadaniem. Było dopiero koło południa. Vi wpadł na pomysł żeby z braku
zajęcia sprawdzić stan barykad i ochrony Bastionu. To był dobry pomysł. Nie
było czasu na zastanawianie się nad tym co widzieliśmy za oknami auta. Szybki
zajął się żarciem i sprawdził stan spiżarni. Było dosyć sporo zapasów. Nie
musieliśmy się martwić pod tym względem o nadchodzące dni. U Puca w kościele
było też całkiem przyzwoicie z zapasami.
Muszę odpocząć i po tym dniu i po
opisaniu tego. Wszystkie myśli znowu wróciły. W mordę! A jeszcze tyle otwartych
spraw na nas czeka…
Ot i zwyczajny dzień w Bastionie.
Gdyby nie ekscesy o poranku to byłby to zwyczajny dzień. Mimo braku zagrożenia
nie byliśmy spokojni. Głowa cały czas płatała nam figle. Nie można było się
uspokoić i wyciszyć bo wracały dziwne i niechciane wspomnienia. Robiło się
coraz ciężej….
=
JJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz