Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 5 marca 2012

18.12.2010 Egzekucja…

18.12.2010 Egzekucja…

            Wycelowaliśmy broń w stronę tych zdrajców i morderców. Byłem gotowy do strzału. Beny obok mnie także. Czekałem tylko na znak od Viego. Wszystko trwało raptem kilka sekund.
            Vi już nabierał powietrza w płuca, żeby krzyknąć, ale w tym samym momencie z tłumu wybiegła starsza babeczka i zasłoniła Małą Mi. Przytuliła ją do siebie i krzyknęła:
- Mnie też będziecie musieli zabić, BANDYCI!!!
            Co to to nie. Wyszło całkiem na odwrót. Przecież to oni byli bandytami. W mordę! Oglądam się na tłum, a tam wszyscy na nas patrzą jak na bydlaków.
- Pani, odsuń się pani! – krzyknął Vi – Oni dwa dni temu zaatakowali nasz Bastion i podpalili nasz dom. Chcieli nas spalić żywcem, a potem ściągnęli na nas hordę. Nasza koleżanka przez nich zginęła!
- Każdy ma prawo do obrony! I sprawiedliwego sądu! – odkrzyknęła.
- Szkurwa! – krzyknął Vi.
- Panowie co wy wyrabiacie!!! – krzyknął jakiś chłop zza naszych placów – Tu są dzieci, koniec tego przedstawienia! To jest mój teren i nikt tutaj nie zginie!!! Chcecie zabijać żywych ludzi?!
- Nie, chcemy rozwalić tylko tę trójkę, która wcześniej zabijała żywych dla zysku – odpowiedział zdenerwowany Vi. Cały czas celowaliśmy w grupkę.
            Ten facet to był Szef. Zbliżył Się do nas i stanął przed Vim. Klatką piersiową kozacko przycisnął się do lufy jego karabinu.
- No to strzelaj, chcesz być takim jak oni? Chcesz mieć na sumieniu żywego człowieka? – spytał.
- Gówno mnie to obchodzi. Wczoraj zastrzelili Czarną, też była żywa, ratowała was razem z nami wtedy, kurwa na tej ziemi i oni ją zabili – odpowiedział Vi – człowiecze zejdź mi z drogi, bo nie  ręczę za siebie!
- Nie! Nie zezwalam to! – odpowiedział Szef – Ja tu jestem szefem. Jesteście na mojej ziemi. Przesłuchamy ich. Może ktoś ich do tego zmusił?
            Opuściłem broń. Beny obok mnie zrobił to samo. Vi stał dalej i patrzył w oczy Szefowi. Mierzył się z nim na spojrzenia i dodatkowo celował w jego klatkę z broni. Palcem wskazującym przestawił selektor ognia z pozycji zabezpieczonej na automat. Widziałem w oczach Szefa jak sra pod siebie ze strachu, ale stał dalej, twardo, zachowując zimną krew.
- Vi – powiedziałem nieco drżącym głosem – odpuść, zrobimy mały proces i rozwalimy ich za godzinę.
- Zamknij ryj! – krzyknął rozwścieczony Vi – Teraz albo nigdy!
            Napięcie narastało. Ten dalej celował w jego klatę, ale teraz miał odbezpieczoną broń.
- Opamiętaj się – powiedziałem i wolno złapałem lufę jego karabinu i zakryłem wylot i wolno zacząłem kierować karabin ku ziemi – do swojego celujesz.
- JJ puszczaj – powiedział już skruszonym głosem – kurwa zajebali nam Czarną.
- Wiem – odpowiedziałem – ale tu nie możemy tego zrobić. Jeszcze pożałują tego co zrobili.
            Vi puścił karabin, a ja przestawiłem selektor ognia. Był w amoku, pełen furii. Nie myślał trzeźwo. Nakręcony był jak… nie wiem co. Mnie faza przeszła nieco wcześniej. Dobrze, że udało się go jakoś uspokoić bo i by Szefa rozwalił na oczach tylu dzieciaków.
- Vi, wiedziałem, że jesteś rozsądny – dodał Szef po wszystkim.
- Powiedz to Czarnej – odpowiedział Vi i poszedł sobie w stronę tłumu, który przerażony rozstąpił się.
- Dawajcie panowie idziemy z nim – powiedziałem do chłopaków – nie może być teraz sam. Pilnujcie tego gówna, żeby nie uciekło – powiedziałem jeszcze do Szefa i poszliśmy za Vim.
            Vi poszedł kawałek w głąb Kolonii. Siadło sobie pod płotem. Był bardzo zdenerwowany, nie płakał tylko był bardziej sfrustrowany tym, że nie doszło do egzekucji. Siadłem obok niego.
- Dobrze zrobiliśmy – powiedziałem.
- Też tak myślę - powiedział Misiek – Mówię wam widziałem jak oni ją bili i się z nimi szarpała. Coś tu nie gra.
- Miało być bez litości – powiedział Vi – a teraz wyszliśmy na frajerów i cioty.
- Jebać to – powiedział Beny – jak odchodziliśmy to on mówił, że wszystkie dzieciaki stąd mają nas za bohaterów, za ostatnią akcję.
- Widzisz – powiedział Vi – tutaj uratowaliśmy tylu ludzi, było tak ostro wtedy, a Czarna zginęła przez te ścierwa, po prostu na warcie. To mnie najbardziej wkurza. Teraz ta trójka sobie tam siedzi  i wszyscy ich szkodują, a nas mająca bandytów. Zobaczycie, że się jeszcze z tego wyłgają kurwa.
- Nie ma takiej opcji – powiedziałem.
- A strzelisz jak ci Szef stanie na drodze? – spytał wkurwiony Vi.
- No nie – odpowiedziałem.
- Więc jest taka opcja – dodał Beny.
- Mówię wam – zaczął Misiek – ona jest zmuszana do tego. Tylko nie wiem na jakich zasadach. Serio ją bili tam w banku. Co ona ci tam powiedziała, bo nie było słychać koło nas?
- No mówiła coś., że chce wyjaśnić, że to nie jej wina i tak tam bzdury – odpowiedział Vi – Nie mówiła nic, że ktoś ją przymuszał. Ciekawe jaki kit wciśnie Szefowi, że tu nagle się zjawili. A jak chcieli stąd skroić PKM? Wtedy by mieli taką siłę ognia, że byśmy się posrali z naszymi karabinkami.
- Mam nadzieję, że się wszystko wyjaśni – powiedziałem – już nie chcę zabijać żywych ludzi. Już i tak jednego zabiłem...
- W obronie koniecznej się nie liczy czy przez pomyłkę – powiedział Homer.
- Taa – dodałem – ale w nocy się śni. Szkoda Prezesa, dobry kompan by z niego był.
- Co racja to racja – powiedział zasmucony Homer.
- Coś z nimi musimy zrobić – powiedział Szybki – jak ich puszczą to wrócą do swoich i będą się mścić jeszcze bardziej. Jak coś to pojedziemy za nimi i ich rozwalimy po drodze, dobra?
            Przytaknęliśmy Szybkiemu. Nie mogliśmy ryzykować. I tak już zostawialiśmy Bastion pusty, ale kto by miał zostać? Wszyscy chcieli jechać do Kolonii za Czarną.
            W oddali zobaczyłem gościa, który łudząco mi kogoś przypominał. Trochę mnie raziło słońce i nie widziałem dobrze.
- Vi – powiedziałem – widzisz tego gościa? Tam w tej zielonej kurtce?
- No widzę – odpowiedział – i co?
- O kurwa! – krzyknąłem i idę do niego.
            Szok…
- Elo ziom – mówię.
- Siema JJ – odpowiada – Nie chciałem wam przeszkadzać, bo widziałem, że chyba musicie być sami teraz. I też po części nie byłem pewien czy to omamy wzrokowe czy na serio was widzę. Nie poznałem was w pierwszej chwili.
- Pucu mordo ty moja! – powiedziałem i zaczęliśmy się ściskać. Przywitaliśmy się serdecznie. Normalnie byłem w szoku, że spotkałem kumpla w środku takiego syfu.
- Stary, niezłą macie ekipę – powiedział po chwili.
- Taa –powiedziałem - ciężką mieliśmy przeprawę ostatnio. Gdzie masz melinę?
- To nie melina i to długa historia stary – odpowiedział już bez takiego entuzjazmu w głosie. Widocznie oberwał solidnie po drodze.
- Chodź poznasz resztę ekipy mojej – powiedziałem i zacząłem go ciągnąć do chłopaków.
- Wiesz co, ale na chwilę, bo nie jestem tutaj sam, wiesz? – powiedział Pucu i poszliśmy pod płot, tam gdzie zebrali się chłopaki.
- Viego znasz, to jest Szybki, Beny, Homer i Misiek – przedstawiłem mu chłopaków. Pucu znał się już dużo wcześniej z Vim. Też się spoko przywitali.
            Byłem pełny radości, że spotkałem kogoś znajomego. Normalnie nowa siła wkradła się we mnie.
            Opowiedziałem mu po krótce o Bastionie i naszej ekipie  i o tym jak się spotkaliśmy.
- Dwa dni temu, ta trójka nas zaatakowała i otworzyła wejście na dziedziniec. Horda wsypała się do środka. Strzelaliśmy fajerwerkami, żeby ich odciągnąć.
- Widziałem to z wieży – powiedział Pucu – i zastanawiałem się komu odjebało, żeby strzelać tym w środku nocy. Dużo ludzi straciliście od dnia „zero”?
- Trójkę i dwóch przypadkowo – odpowiedziałem i wspomniałem szybko ja zginął Młody i Czarna, jej mama i Prezes z Johnym.
- To nie tak źle – dodał – ja od początku straciłem siedmioro.
            O fak! Siedem osób stracił i dalej się tak dobrze trzymał. Chcieliśmy żeby opowiedział nam jak przetrwał.
- Spałem w domu tego dnia. Styrany po robocie. Od rana do jakoś 19. Wróciłem i poszedłem spać. Wszyscy byli w domu. W nocy zaczęło się wszystko srać. Najpierw mieliśmy zostać wszyscy w domu, potem poszła fama, że są oddziały wojskowe w mieście i razem z policją organizują ewakuację z miasta. Mieliśmy wszyscy się skierować na czerwony parking i stamtąd miała wyjechać spokojnie kolumna ocalałych. Nawet nie wiem w jakim kierunku, skoro wszystko było już rozpieprzone. Psiarnia i strażacy nie dawali rady. Panika. Jak gdzieś się pojawił pojedynczy chory od razu policja do niego waliła. Odbiło im. Część mundurowych uciekła, część została. Ludzie w pewnym momencie chcieli po prostu wsiąść do aut i wyjechać z tego bagna. Zrobił się harmider. Goście zaczęli strzelać. Zamiast ostrzegawcze walić w niebo to od razu walili w tłum. Ojciec mój dostał przypadkowo pierwszą salwą i już nie wstał, byliśmy na samym końcu. Ci frajerzy zrobili rzeźnię. Ludzie chcieli się wyrwać. Od strony stacji benzynowej pojawiły się żywe trupy. Wtedy jeszcze nie do końca wiedzieliśmy co jest grane. Kawałek od nas stała dziewczynka z ojcem. Facet też dostał i leżał na ziemi a ona krzyczała. 7 lat może ma. Chorzy zaczęli wpierdalać żywych ludzi. Większość nie wiedziała co się dzieje. Nie uciekali tylko stali i czekali na nich. Wyglądali jak żywi. Nagłe łup! szperacz ze straży pożarnej w naszą stronę. Policjanci zaczęli walić do nas. Popchnąłem zszokowane siostry w jedną stronę i sam skoczyłem po tego malucha co został tam kolo swojego ojca. Złapałem ją. I rura za resztą. Inni ludzie też zaczęli wywalać spomiędzy aut. A ci idioci zamiast strzelać do umarłych sypali do żywych. Zupełnie w innym kierunku. Powaliło ich. Przy boisku znalazłem moją siostrę, młodszą, a obok niej starsza. Gdzie matka pytam. Krzyczą, że nie wiedzą. A tam, na parkingu ci kretyni co zostali, z policji już nie mieli drogi ucieczki, tylu ich otoczyło, że już tam zostali. We czwórkę poszliśmy w stronę kościoła nowego. Na osiedlu malarzy już grasowali umarlaki. Ta mała, co ją złapałem, to straciła przytomność, tak się wystraszyła. Nagle zza bloku wybiega dzieciak, a za nim kuśtykał jeden. Biegnie do nas i się drze. Siostry się wystraszyły, a ja stoję z tą małą. Położyłem ją szybko na ziemi i biegnę na tego zombi. Minąłem tego dzieciaka i z całej siły w tego za nim. Odbił się ode mnie i poleciał na plecy. Zacząłem go butować po głowie, tak długo, aż już się nie ruszał. Czułem jak pękają pod butami jego kości. Udaliśmy się szybko do kościoła. Tam zostawiłem ich i wróciłem na parking szukać mamy. Szedłem tą samą drogą, Jagiellońską. Wpadam na parking, koło jakiegoś auta leżał wielki klucz francuski. Do tej pory byłem bez broni. Wziąłem go i idę w głąb parkingu. Patrzę stoi bus, a wokół niego kilku tych ćwoków. Chciałem odpuścić, ale w środku, patrzę, dzieciaki jakieś siedzą. Przerażone, a ci walą po szybach. Jazda, każdy dostał strzała w łeb. Nawet mnie nie widzieli. Popadali. Wskoczyłem do środka, a oni krzyczą, gdzie jest mama i tata, bo wyszli i powiedzieli, że zaraz wrócą. Powiedziałem im, że musimy uciekać i wrócę po ich rodziców. Odpaliłem wóz i wyjechałem jakoś po krawężnikach z tego syfu. Co chwilę chopa. Nie mogłem ominąć ciał… - powiedział i lekko załamał mu się głos - przejechałem po nich. W aucie była trójka. Zawiozłem ich szybko do kościoła i zostawiłem siostrom moim, żeby się nimi zajęły. Jazda z powrotem. Nie mogłem tych dzieciaków tam zostawić. Zaparkowałem auto koło parkingu i poszedłem w stronę Wolności przez szkołę. Musiała uciekać tamtędy, moja mama. Bo jakby poszło na Jagiellońską to byśmy się spotkali. Wszedłem na plac i słyszę łkanie i jęki. W kącie, za murkiem jakaś matka z dzieciakiem się schowała. Pytam ich czy zdrowi. Gada, że tak i mówi żebym jej pomógł. Znowu z powrotem. Wsiadłem z nimi do tego busa i zawiozłem ich do kościoła. Jazda na prosto przez osiedle, w stronę Wolności. Przez błonia się przewaliłem. Wjeżdżam na Wolności od strony szkoły nr 3. Stało sobie dwóch, z zakrwawionymi mordami. Gaz do dechy i w nich. Niestety, niefortunnie jeden wpadł mi przez szybę do środka. Cały ryj mi pocięło szkło. Musiałem iść z buta. Przyłożyłem im jeszcze dla pewności, że zdechli. Skręcam w stronę trójki. Kilkanaście metrów dalej widzę, jak zdechlak gryzie po ręce kogoś, kto siedzi oparty o murek. Rozbieg i odrzuciłem go na kilka metrów i zaraz go kluczem skancerowałem. Podbiegam, patrzę, a to moja mama. Ciężko ranna. Ostro krwawiła. Zdążyłem tylko kilka słów z nią zamienić i umarła. Słyszę za plecami, że ktoś się zbliża. Odwracam się, a tu już na mnie idzie jeden. Padł od jednego uderzenia. Chciałem jakoś ciało zabrać ze sobą. Ale już byłem zmęczony, a od strony górki wysypali się zdechlaki. Przeskoczyłem przez płot i ulotniłem się przez boisko szkolne i potem na błonia. Wracałem przez osiedle Północ. Masakra jakaś. Wszędzie te kreatury się kręciły. Ale jak się nie ruszałem to nie atakowali. Nie widzieli chyba. Wróciłem do kościoła, a tam gdzie zostawiłem wszystkich było pusto, tylko leżało ciało tej babeczki, co ją z dzieckiem znalazłem. Potem się dowiedziałem, że była ugryziona i przemieniła się, ale w ostatniej chwili ją moją starsza siotra zepchnęła ją ze schodów i schowali się w innym miejscu. Kilka godzin ich szukałem po tych budynkach. Potem, jak już ich znalazłem, to doszedłem do wniosku, że świetne miejsce jest w tym kościele. Dużo sal, wiele korytarzy, możliwości ucieczki itd. Zostaliśmy tam na stałe i tam jesteśmy. Na początku było nas 5 osób, ale na następny dzień musiałem wyruszyć po jakiś prowiant bo dzieci były głodne. Po drodze do najbliższego sklepu znalazłem jeszcze czwórkę dzieci zamkniętych w autach. Rodzice ich zostawili, albo zginęli obok aut. Dzieciaki przerażone, patrzyły jak giną ich rodzice. Zgarnąłem gromadkę do siebie. Potem doszedłem do wniosku, że jest spiżarnia w kościele, do której się włamałem i stamtąd bierzemy jedzenie. Niestety się już kończy i będę musiał ruszyć w miasto niedługo. Obecnie jest nas 11 osób. Następnego dzieciaka znalazłem 2 dniu po dniu „zero”, następnego 4 dni po. Dziwiłem się, że żył, ale udało się go odratować. Ledwo udało mi się uciec z nim przed zdechlakami. Kilka razy mało brakło, a bym zginął. Centymetry. Kilkoro dzieciaków straciłem w drodze powrotnej, piątkę dokładnie. Jeden jak go zobaczyłem to już był ugryziony. Gdzieś tam jeden się tak szarpał, że w końcu mi uciekł i prosto pod zdechlaka. Resztę straciłem dlatego, że musiałem gonić ich bo myśleli, że chcę ich zjeść. Uciekali tak długo aż nie wpadli na prawdziwych umarlaków, ale wtedy było za późno. A jednego z domu zgarnąłem w ogóle. Rodzice go zostawili samego i przepadli, a sąsiedzi nie chcieli pomóc. Zabrałem chłopaka do siebie. Mam też jedną pięciolatkę, została sama w aucie, a pod nim zginęli jej rodzice. Ciężko ją było zabrać bo poznała ich jak ją zabierałem i ciągle o nich pyta, gdzie są. Ciężko jest.
- No to nieźle - powiedziałem - nawet nie pomyślałem o tym, że gdzieś mogą być odcięci ludzie i można by im pomóc.
- No, dzieciaki wystraszone, ale już jakoś wracają do siebie - powiedział Pucu - Ostatnio się zrobiło gorąco pod kościołem. Nie wiem dlaczego, ale bardzo często się zbierają zdechlaki koło nas i na parkingu. Dzieci znowu bardzo zdenerwowane, ale jakoś dajemy radę. Opału jest dużo. Palę w piecach. Mamy prąd, dostałem od Kolonii agregat za pomoc. Jest światło, gdzieś skołowałem dzieciakom bajki na DVD i raz dziennie im puszczam przez godzinę, żeby trochę zapomnieli o wszystkim. Są duże problemy z nimi. Płaczą w nocy, wołają rodziców, chcą do domu. Nie spałem spokojnie od już ponad dwóch tygodni. Ciągle albo w teren po coś, potem z dzieciakami, potem warta w nocy i od rana to samo. Nie pamiętam kiedy spałem ostatnio. Chciałem, żeby tutaj Szef przejął moje dzieci, bo już nie daję rady, a widziałem, że jest tu też sporo dzieciaków i jest plac do zabaw. Tu by im było lepiej. Ale ten dupek się nie chce zgodzić i mówi, że mieli ostatnio jakiś atak zdechlaków, czy jak to on tam mówi, sztywnych chyba. Mówi, że stracili dużo ludzi. Kurde nie wiem co robić za bardzo, bo muszę spore zapasy zrobić dla tylu osób. A wy skąd bierzecie jedzenie? - w tej chwili Homer wstał i poszedł sobie na bok. Mnie kompletnie rozbiła ta historia z dzieciakami. Pewnie jest ich jeszcze więcej na tym terenie. Spuściłem głowę i próbowałem jakoś to zebrać do kupy. Chłopaki też byli przejęci.
- Z biedy na Jagiellońskiej - powiedziałem - jest całkiem dobry dostęp. Masz radio jakieś tam u siebie?
- Nie nie mam. Tutaj z Kolonią robiliśmy znaki świetlne. Wchodziłem na wieżę i dawałem znak. Radia mi nie dali. A to by ułatwiło kontakt. Potrzebuję też dużo medykamentów, bo dzieci chorują i witaminy. Tutaj chciałem wynegocjować jakiś chleb. Bo ciągle tak jemy raczej to co się najszybciej zepsuje i byle co, a dzieciom to by dało trochę radości. Gnoje chcą mąki, minimum 200 kg. Nie dam rady sam tyle wynieść ze sklepu, jak wkoło grasują te gnoje. Ja im puściłem prąd, a oni się tak odwdzięczają - dodał zasmucony.
- Ile chcą tej mąki? - spytałem dla pewności.
- No 200 kg - odpowiedział Pucu. Spojrzałem na chłopaków. Wszyscy byli zdziwieni, że Kolonia nie pomaga tylko wykorzystuje innych i zarabia na nich. - Fakt dali mi agregat, ale gdyby nie ja, to chuja by mieli prąd. Nikt nie umiał go podłączyć. Spotkaliśmy się przypadkowo.
- To co panowie rezygnujemy z prezentu dla Kolonii? - spytałem.
Wszyscy przytaknęli.
- Jakiego prezentu? - spytał Pucu.
- Zaprosili nas dziś na grilla, chcieli podziękować za pomoc wtedy, to myśmy ich uratowali i wzięliśmy kilkanaście zgrzewek mąki dla nich. Damy ją tobie, a ty sobie zgarniesz za to chleb, i kij im w dupę, co panowie? - spytałem na koniec reszty.
- No, niech się walą - powiedział Vi - my im pomagamy, a oni kroją Puca tutaj. Zasrańcy. Więcej im nie pomożemy. Tylko tych padalców musimy zgarnąć i rozwalić.
- Dzięki! - krzyknął rozradowany Pucu.
- Damy ci jeszcze radio i będziemy stale w kontakcie - powiedziałem - Jak będziesz miał jakieś problemy, to tylko dasz cynk i wchodzimy do ciebie.
- No dzięki, tylko, że ja wam nie będę mógł pomóc, bo jestem sam - odpowiedział Pucu.
- Spoko, damy sobie zawsze radę. Mamy wszystko opracowane i grozi nam ewentualnie oblężenie albo żywi ludzie - odpowiedziałem - Ty, a gdzie się kąpiecie?
- No łapię deszczówkę do zbiornika, potem pompą ciągnę wszystko na górę, grzejemy to bojlerem i jest ciepła bieżąca woda. No oczywiście szybka kąpiel, bo trzeba oszczędzać, ale na razie nie brakuje bo dużo spływa nam.
- To chyba już wiem jak możesz nam się odwdzięczyć za mąkę - powiedziałem - Oddam buty za spokojną kąpiel.
- Nie ma problemu panowie - powiedział Pucu - Tylko dajcie wcześniej cynk, żeby spokojnie nabrał i nagrzał.
            Czekaliśmy na info od Szefa co robimy z grupą. Byliśmy ciągle zdenerwowani, sytuacja wymagała rozwiązania, a myśmy się z nimi srali.
            Po godzinie przyszedł Szef i oznajmił nam, że grupa złapana zostaje na jakiś czas do Kolonii, do wyjaśnienia, że mamy się zawijać i bez zaproszenia nie wpadać i dadzą nam znać co się stało.
            Vi poszedł z nim się kłócić, a ja odszukałem Puca, który z siostrą grzebał przy agregacie Kolonii. Przyszli na miejsce z buta, bo boli się, że huk z silnika ściągnie hordę do ich kryjówki.
            Zebrałem chłopaków i wyładowaliśmy mąkę. Koloniści dostali swój towar i obiecali dać co drugi dzień spory zapas chleba dla Puca. Nie mógł skończyć dziękować nam za tę pomoc. Przynajmniej raz w tym syfie udało się zrobić coś dobrego.
            Podrzuciliśmy Puca i jego siostrę pod kościół i daliśmy mu radio z ładowarką. Od tego dnia na warcie miałem o czym z nim gadać. W ogóle to można było otrzymywać w ten sposób cenne informacje. Kiedy widział hordę na ulicy JPII to dawał cynk, w którym kierunku idą. Po 10 minutach byli koło nas. I myśmy robili to samo.
            Ostatecznie tego dnia egzekucja została wstrzymana. Kolonia przejęła więźniów i chciała wyjaśnić  sprawę. Vi powiedział Szefowi, że daje im 24 godziny na wyciągnięcie z nich prawdy i wracamy po nich na następny dzień i albo nam ich wydadzą albo będą mieli problemy z nami. Całą noc zastanawiałem się jak potoczą się sprawy następnego dnia. Stosunki z Kolonią drastycznie się popsuły. Jutro tak łatwo nas nie zbędą.
            Z Pucem nie mogłem się nagadać. Dawno go nie widziałem. Wymieniliśmy nasze obserwacje i spostrzeżenia na temat sztywnych i tego jak się zachowują.
            Na koniec jeszcze tylko tu muszę odpisać, że chłopaki byli w wielkim szoku, jak się dowiedzieli, że Pucu zbierał z ulicy dzieciaki i dał im wszystkim schronienie. Doszliśmy do wniosku, że da się jeszcze w tym świecie odnaleźć przyzwoitych ludzi.

=
JJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz