Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 23 stycznia 2012

08.12.2010 Homer…

08.12.2010 Homer…

            Przybysz był wyczerpany. Siadł wtedy koło bramy i jak nas zobaczył to padł z wycieńczenia i chyba zdziwienia. Zabraliśmy go na górę. Ciężko było wnieść takiego bezwładnego kloca. Akurat w tym czasie doszliśmy do wniosku, że robimy przeprowadzkę niżej, do mieszkania, które ma piece kaflowe. Było niżej i cieplej, a mieszkanie też niczego sobie było urządzone.
            Ułożyliśmy Homera w jednym z pokoi, leżał sobie i odpoczywał, ale nie kontaktował. Czarna go pilnowała, a my zorganizowaliśmy przeprowadzkę. Wszystko co nam było potrzebne znieśliśmy, ale na dachu był punkt ewentualnej ewakuacji. Spakowaliśmy plecaki z prowiantem i wodą, przygotowane ubrania i broń. W razie wtargnięcia sztywnych do Bastionu mogliśmy spokojnie wycofać się do ostatniego mieszkania, bez żadnego sprzętu i podjąć wszystko bezpośrednio przed wyjściem na dach. Po drodze przygotowaliśmy barykadę na schody. Ostatnia osoba musiała tylko strącić szmelc i zablokować przejście.
Rozważałem podpalenie Bastionu, w razie nagłego ataku, ale Vi powiedział, że zgody nie wyrazi. To był w końcu jego dom.
            Na dziedzińcu było kilka jak nie kilkanaście miejsc, z których awaryjnie można było się zmywać. W zależności od okoliczności. Sztywniaki zaczęli troszkę kumać, prawdopodobnie uczyli się, jak zwierzęta, ale w sumie troszkę za wcześnie na takie wnioski. Co gorsza mutowali, pierwszą oznaką byli sprinterzy. To jeszcze zdzierżę, ale jak zaczną mutować na małpy, to wtenczas już nigdzie nie będzie bezpiecznie.
            Na dziedzińcu są trzy albo cztery klatki schodowe. Dwie na Krakowską i dwie na Zamkową. Wszystkie okna na parterze są okratowane. W wielu miejscach można wspiąć się na najniższe dachy jakichś komórek, a potem gdzieś dalej przez okna i na dach. Dwie studzienki kanalizacyjne dawały możliwość ewakuacji w większość części miasta. Jak w powstaniu warszawskim. Ale to  w ostateczności. Można było zejść przez właz na dziedzińcu Bastionu i udać się gdzie chcemy. Taki scenariusz był raczej wątpliwy, ale nigdy nie wiadomo którędy się wedrą.
Na samym końcu dachu czekała na nas gotowa lina, splątana z kilkunastu prześcieradeł. Pomysł Homera, podobnie jak system sygnalizacyjny. Poplątał jakieś kawałki szmat i pocięte opony, żeby nakopciło ostro, potem nasączył to benzyną. Do tego wystarczyła tylko iskra i sygnalizacja była gotowa. Więcej rzeczy porozkminiał, ale o tym później.
            Tego dnia oczekiwaliśmy aż Homer się obudzi. Spał już kilkadziesiąt godzin.
- Co robimy? - spytałem - trzeba mu tę ranę opatrzyć, bo będzie kiepsko, jak jakieś zakażenie się wda, był brudny jak świnia.
- Dawaj go jakoś obudzimy i zajmiemy się tym - powiedział w kuchni na naradzie Beny - gdzie nasza apteczka?
- Tutaj, schowałem do szafy wszystkie medykamenty - odpowiedział Misiek.
            Wchodzimy całą ekipą do pokoju Homera siadamy i czekamy w ciszy. Nikt jakoś się nie palił żeby go obudzić. Po chwili jednak zaczęliśmy go wołać i szturchać.
- Homer, wstawaj, koniec przerwy! - zawołał Szybki.
- Prezes! - krzyknął Homer - Prezes kurwa chorzy!!! Gdzie Johny?!
- Homer jesteś bezpieczny! - krzykną Beny - spokój!
- Gdzie ja jestem!? - krzyczał - sforsowali drzwi! Sforsowali drzwi! Do okna!!!
- Kurwa zamknij ryj i nie drzyj się tak! - krzyknął Vi - sztywni za oknem!
- Jacy sztywni, zagłada! - zawołał - Beny? O ja pierdolę, jaki miałem sen, śniło mi się, że była jakaś choroba, która przemieniała ludzi w zombi. Jak dobrze, że to tylko sen. Realny.
- Spoko Homer, ważne, że jesteś bezpieczny - odpowiedział Beny - słuchaj zraniłeś się w ramię i musimy ci to oczyścić, żeby zakażenie się nie wdało, spałeś już tyle godzin.
- Co? - spytał - to co myśmy chlali, że tak bomba mnie zwaliła?
- To nie bomba ziom - odpowiedział mu Beny - i obawiam się, że to nie był sen.
- O w pizdu - odpowiedział - od ilu tu leżę? Jak mnie ramię nawala! Co się stało?
- Leżysz kilkanaście godzin, wczoraj natknęliśmy się na ciebie przypadkowo i omyłkowo wzięliśmy cię za… no wiesz - odpowiedział Beny - i dostałeś kulkę w ramię.
- A gdzie Prezes i Johny? - spytał.
            Nikt nic nie odpowiedział. Siedzieliśmy tak chwilę, w ciszy.
- A gdzie Prezes i Johny, kurwa?! - spytał ponownie.
- Wyglądaliście jak sztywni, myśleliśmy, że jesteście po przemianie - zaczął Vi - a parę dni temu zdobyliśmy ostrą broń, teraz będziemy bardziej ostrożni.
- No i? - dodał Homer.
- No i, że tak powiem, omyłkowo żeśmy ich rozwalili, a ciebie raniliśmy - zakończył.
- A więc to prawda - powiedział i zaczął się trząść i przez kilkanaście minut nie mogliśmy go uspokoić. Potem daliśmy mu coś ciepłego do picia i do tego kielicha czystej. Zapalił sobie i jakoś był zdolny do funkcjonowania.
- Gdzie przetrwaliście? - spytał Beny.
- U mnie na chacie, coś tam robiliśmy. Puścili w TV jakieś gówno o chorobie, ale zlaliśmy z tego. Kiedy po północy wyszliśmy na dwór, prezes mnie spytał czy haszu czasem nie dodałem do żarcia bo tam ludzie wpierdalali się żywcem. Wycofaliśmy się do kamienicy. Miałem tego dnia wolną chatę, rodzice gdzieś pojechali, do rodziny, chyba do Opola. Rozkmina, co robimy, zgarnęliśmy każdy po jakimś czymś do ręki i zabarykadowaliśmy drzwi. Lodówka była prawie pusta pechowo. Musieliśmy się ruszyć żeby coś zdobyć. Dużo sąsiadów u nas przetrwało, ale nikt nam nie chciał pomóc. Pozamykali się pedały i zlali na nas. W dzień wyszliśmy na sklepy, chcieliśmy kurde coś kupić, czaicie? Doszliśmy na Piłsudskiego, a tam zadyma, ci, jak wy to mówicie, sztywni,  osaczyli kilka osób i zaczęli ich wpierdalać żywcem. Masakra jakaś. Staliśmy jak wryci. Za nami z klatki wyszedł nasz sąsiad. Doszedł do nas i też stanął. Jak się zaczęli schodzić dalej umarlaki to w pewnym momencie nie widzieli swoich ofiar, tylu ich było. Więc zainteresowali się nami. Wołam do chłopaków, że spierdalamy, a oni stoją. Jakoś ich ocuciłem z tego snu i zaczęliśmy się cofać. Sąsiada nie udało mi się zabrać. Jak stał tak go zaatakowali. Kilka rzuciło się na niego, a reszta szła na nas. Nawialiśmy do chaty. Zamknąłem drzwi, które po chwili wygięły się. Zaczęli napierać na nie. Wołam, drę ryj do sąsiadów żeby wszyscy uciekali. Nikt nie wyszedł. Wyszliśmy tylnymi drzwiami i skitraliśmy się za samochodami na parkingu. Po kilku minutach sąsiedzi skakali z okien. Łamali nogi i leżeli po drugiej stronie. Sztywni zapełnili całą klatkę schodową i zaczęli się wysypywać przez to przejście pod PZU bo słyszeli jak ci się drą. Zeżarli wszystkich. Dom odcięty. Więc uderzyliśmy na pocztę. Za płotem nikogo nie było. Tam koczowaliśmy za murem do następnego dnia. Bez jedzenia. Nic nam nie udało się zdobyć. Jakoś udało nam się wejść do budynku. W środku był ochroniarz, palnął sobie w łeb. Jego pukawka potem nas uratowała. Następnego dnia uderzyliśmy na Mickiewicza  i schroniliśmy się w kamienicy przy samym hotelu, tylko tam było otwarte. Udało nam się zdobyć tylko trochę żarcia, ale same jakieś gówno, chipsy itp. Tam przetrwaliśmy ileś godzin, kompletnie straciłem rachubę czasu, ale musieliśmy się ruszyć. Jakoś chyba trzeciego, spotkaliśmy grupkę ludzi, która szła koło hotelu. Jakiś dziadek coś wołał obok z okna. Nie zdradziliśmy się. Bałem się, że będzie z nimi problem.
- Stary to byliśmy my! - powiedział nagle Beny - pamiętacie tego dziadka w oknie? Kurwa byłeś obok, szkoda, że tak wyszło.
- W mordę - dodał Homer - szkoda bo potem to dopiero było. Naprzeciwko w domu była jakaś ekipa. A na Mickiewicza zebrała się grupa sztywnych. Zobaczyli ich i skierowali się na ich schronienie. Goście się zorientowali i zaczęli rzucać do nas różnymi rzeczami w szyby. Zaczęły się tłuc i cała ekipa uderzyła na nas. Wyłamali na momencie drzwi i już wypełnili klatkę. Skoczyliśmy z okna i udało nam się wyjść tyłem. Trochę byliśmy w garażu koło hotelu, ale było niebezpiecznie. Te bydlaki koczowali w parku po nocy. Byliśmy tak blisko. Było słychać pomruki i czasem nawet odbijali się od naszej bramy do garażu. Stamtąd nie mieliśmy żadnej drogi ucieczki. Siedzieliśmy w ciszy, porobieni po pachy ze strachu. Nie mogliśmy zasnąć ani pierdnąć, nic.
- Też ich widzieliśmy - dodał Beny - masakra setki.
- No rzeźnia, z dziur w drzwiach widzieliśmy jak ktoś ich spłoszył i wysypali się na drogę w parku i Mickiewicza, cała masa. Poszliśmy za nimi. Do tej pory jeszcze nie rozwaliliśmy ani jednego. Dopiero wtedy wyskoczył na nas jeden. Zabłąkał się gdzieś w tyle. Miałem tylko nogę od krzesła, którą połamałem na jego głowie. Na szczęście już nie wstał. Poszliśmy koło parku, potem koło PKS-u i doszliśmy do budynku Caritasu, koło bazaru. Tam byliśmy do dziś, nie do wczoraj. Znaleźliśmy tam suchary i inne jakieś jedzenie, ale same resztki. Wszystko zjedliśmy bardzo szybko. Jakoś po południu chyba słyszeliśmy przy skrzyżowaniu jak jakieś dwa samochody podjechały, ale szybko wszyscy się ulotnili. Po chwili przetoczyło się stado jakiego jeszcze nie wiedziałem. Tłum, wszyscy poszli w stronę rynku. Staliśmy w oknie za zasłonami i sraliśmy ze strachu, że znowu nas zobaczą. Ale poszli. Widzieliśmy jak gość siekierką kładł jednego za drugim. Jak byśmy wtedy skoczyli z okna byśmy do nich dołączyli, ale brakło tego impulsu i dupa.
- Jakie samochody podjechały wtedy na skrzyżowanie? - spytał Vi.
- Kropka i jakiś taki terenowy - odpowiedział.
- Znowu nas widziałeś. A ten gościu z siekierką to był Młody - zaczął Vi i zamilkł.
- Co ty gadasz, a gdzie on jest, chachacha Młody, jebany chlastał jak rzeźnik, gdzie jest? - spytał Homer z entuzjazmem.
- Było ich za dużo, Młody na Podwalu wziął wszystkich na siebie i dzięki niemu udało się nam dotrzeć do Bastionu. Gdyby nie on to zginęłoby więcej z nas - zaczął Szybki.
- Kilkudziesięciu położył zanim zginął - dodał Misiek - jego ciało leży koło Krótkiej. Nie mieliśmy szans.
            Homer przemilczał fakt śmierci Młodego. Pokiwał głową w zadumie. Widać było, że to go znowu przybiło, ale jakoś się pozbierał.
- Gdybyśmy do was dołączyli wtedy to by nie zginął - zaczął Homer - kurwa!
- Daj spokój. Młody strasznie się tu męczył, zaczął lekko wariować nawet, ale zajebiście się zachował - powiedziałem - gdyby nie on to kiepsko by było z Szybkim i Miśkiem, z nami też bo już wracaliśmy po nich, a może by i sforsowali bramę do Bastionu, kto wie.
- Może i racja - dodał i po chwili zaczął kończyć opowieść - wczoraj czy przedwczoraj siedzieliśmy pod ścianą i staraliśmy się przespać, ale ciężko było. Masakryczny strach, że zaraz wejdą i znów będzie trzeba uciekać. Do tego byliśmy wygłodniali. Nagle ktoś szarpie za klamkę i wpada do środka facet z siekierą. Świecimy latarkami, a ten drze ryj i do nas z łapami. Wołaliśmy do niego, że jesteśmy zdrowi, a ten krzyczał: „nekroskurwysyny” do nas i takie tam i nastawił się. Zaczął zbliżać się do nas gotowy do uderzenia. W kieszeni miałem pistolet. Wyciągam go, przeładowałem i mówię do gościa, że go rozwalę. Spina totalna. A gość dalej idzie na nas. Cofamy się i celuję w gościa. Powtarzam mu, że wypalę, dalej nic. Bum! Dostał w ramię , ale idzie dalej, drugi strzał, trzeci i czwarty. Jakiś poćpany chyba był. W magazynku miałem tylko cztery kule, a ten dalej idzie. Z całej siły rzuciłem pistoletem mu między oczy. Dostał w nochal. Poszła jucha. Zaczął słabnąć i puścił siekierę. Powtórzył jeszcze to nekroskur… i padł. Zamknęliśmy drzwi. Dogorywał przy nas kilkanaście minut. Wszystko się z niego wylało. Rano, jak już było jasno to cała podłoga była zalana krwią. Postanowiliśmy ruszyć tyłki do centrum. Wczoraj dokładnie. Zgarnąłem jego siekierę. Bardzo ciężką i długą. Wyszliśmy na skrzyżowanie tam gdzie porzuciliście samochody. Usłyszeliśmy nagle warkot silnika. Na małym rondzie zobaczyłem auto jak z bajki. Białego GMC Vandurę. Coś pięknego, żałujcie, że go nie widzieliście. Przyciemnione szyby, biała karoseria, w środku pewnie też niezłe cacko. Takiego bydlaka widziałem tylko na filmach. Ale nie skręcił do nas tylko pojechał na drugie rondo. Zamyśliliśmy się chwilę albo raczej się zagapiliśmy. Zza parkingu wyszli sztywni, z bazaru. Pierwszy dostał ode mnie siekierą, ale już był drugi, trzeci czwarty… Przy trzecim zamachnięciu siekiera wypadła mi z ręki. Już nie mogłem jej podnieść. Chłopaki mieli jakieś tam pałki metalowe i zaczęliśmy z nimi walkę, ale ciężko było. Nie mogliśmy ich zabić. Krzyknąłem, że uciekamy do rynku. Liczyłem, że spotkamy ludzi z tego GMC. Horda poszła za nami. Na Ryku skręciliśmy w Zamkową i reszty nie pamiętam. Tylko jakieś strzały i ból w ramieniu.
- No to nieźle stary - zaczął Vi - byłeś chyba trzy razy kilka metrów od nas i tak niewiele brakowało żeby się spotkać.
- Racja, szkoda, chłopaki by żyli wtedy - odpowiedział Homer - panowie wybaczcie, ale nie macie jakiegoś żarcia? Padam z głodu. Ostatnie dni wegetowałem na chipsach i sucharkach. I coś do picia, błagam. Oddam buty za szklankę czystej wody.
- Spoko - zaczął Vi - zapasy się już kończą ale lada dzień wyskoczymy na miasto po dostawę.
- Hej, Vi, mówiłeś, że trzy razy się spotkaliśmy, koło hotelu, potem na skrzyżowaniu i? - spytał Homer.
- I na małym rondzie, ziom - odpowiedział Vi.
- Chcesz powiedzieć, że macie Vandurę? - spytał Homer.
- Tak, mamy - odpowiedział ucieszony Vi - pooglądasz potem, a teraz na serio zajmiemy się twoją raną, Beny jakieś pomysły?
- No mam jeden, ale bolesny - odpowiedział.
- Panowie poczekajcie - zaczął szybko Homer - jest tylko jeden sposób, żeby to załatwić bez pierdolenia. Przynieście czystą, nóż, bandaże i jakieś piguły. I jeszcze drewnianą łyżkę do gęby. Oczyśćcie mi ranę czystą potem rozgrzejecie nóż do czerwoności i zabliźnijcie mi ranę. Za długo była spowita syfem, trzeba to zrobić jak najszybciej. I nie budźcie mnie zbyt szybko, dawno nie spałem jak człowiek, a teraz będę jak król...
            Szczerze mówiąc to miałem wątpliwości co do operacji jaką kazał sobie zrobić Homer, ale Beny się podjął i zrobił jak kazał nowy członek ekipy. Spał chyba 24 godziny i zwlekł się z łóżka następnego dnia. Nadal był osłabiony ale było widać jak nabiera sił i wraca do żywych. Dopiero z czasem okazało się jak cenny był z niego kompan. 

JJ
=
Wejście do Bastionu z dziedzińca. Zdjęcie zrobione Polaroidem Viego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz