12.12.2010 Odpoczynek…
Zwała.
Cały dzień siedzieliśmy w Bastionie i nic nie robiliśmy. Kilka razy mieliśmy
kontakt z ekipą z Kolonii. Ale tylko takie suche gadki. Bez żadnych problemów,
ani u nas ani u nich. Wszystko w porządku. Chłopaki z NSR-u mówili, że ludzie bardzo
się cieszyli na wieść o naszej ekipie. Daliśmy im otuchy, a oni nam, że jeszcze
sporo żywych ludzi jest dalej ludźmi. Proponowali nam spotkanie, ale musieliśmy
się naradzić. Nie mogliśmy im ufać tak do końca. Nigdy nie wiadomo co strzeli
do łba ludziom. No i oczywiście trzeba było założyć, że Kolonia w ogóle nie
istnieje i że mogą nas chcieć wrobić w jakieś szambo.
Jak
minął nam dzień bez wyjścia? Spokojnie. Paliliśmy papierosy na balkonie i na
dachu. Obserwowaliśmy otoczenie. Wszystko w ciszy. Kilka razy przeszła
Krakowską spora horda. Prawdopodobnie ta sama.
Nigdy nie zapomnę
Benego, który z dachu lał na przechodzących sztywnych. Po prostu się na nich
odlał. Trochę byliśmy wkurwieni, że ryzykował upadek albo zatrzymanie hordy,
ale ostatecznie nic się nie stało. Laliśmy jak debile z tego. Naszczał na nich,
jeszcze teraz na samą myśl o tym śmieję się sam do siebie. Zloty deszczy…
Złodzieje
nie wrócili. W nocy byliśmy nieustannie w pogotowiu w razie jakiegoś ataku ze
strony żywych. Ich bałem się najbardziej. Był względny spokój w tej materii.
Dobra dosyć tej
świńskiej łaciny. Idę teraz na wartę na dach. Później wrócę do poprzedniego
dnia.
JJ
=
13.12.2010 - Szacunek dla…
Koło
południa:
- JJ idę się wysrać do reklamówki - powiedział Vi -
a ty czuwaj przy radiu.
- Spoko, miłego - odpowiedziałem.
Kilka
minut później poszedł komunikat z Kolonii:
- Właśnie do ogrodzenia zbliżyło się kilku, tych no,
jak wy to mówicie? - spytał głos.
- Sztywnych - podpowiedziałem mu.
- No sztywnych - odpowiedział.
- Spoko, jak sobie z nimi radzicie? - spytałem.
- Zakłuwamy ich widłami - odpowiedział -
zauważyliśmy, że wykrwawiają się do zdechnięcia, ale to trwa trochę dłużej niż
u żywych ludzi.
- Też to zauważyliśmy, szkoda naboi - powiedziałem.
- Co racja to racja - odpowiedział.
Kilka
minut później był bardzo zdenerwowany. Sytuacja się nagle zmieniła. Zaczął
nadawać:
- Kurwa mać, zebrał się spora grupa sztywnych -
powiedział - są bardzo agresywni. Zaczynam alarm.
- Chłopaki kurwa! - krzyknąłem z kuchni - chodźcie
szybko!
Wszyscy zbiegli się do kuchni.
- Co jest? - spytał Vi.
- Kolonia zaatakowana - powiedziałem.
- Jak sytuacja? - spytał Vi przez radio.
- Widzę przez lornetkę, od strony miasta nadchodzi
spora grupa, może 200 - odpowiedział - przekazuję radio Szefowi.
- Jestem - powiedział Szef - panowie z centrum,
sytuacja nie wygląda za dobrze, jest ich za dużo, nie utrzymamy ogrodzenia!
Zaczynamy ewakuację. Czy jesteście wstanie nam jakoś pomóc. Cokolwiek.
- Bastion może przyjąć do 250 ludzi, ale w środku
dnia będzie ciężko - odpowiedział Vi.
- Nie wiem czy uda nam się w ogóle wyjechać, sztywni
są wszędzie, pojedynczo, a spora grupa nadchodzi - powiedział.
Cisza.
- Szkurwa, chyba chce pomocy od nas - powiedziałem -
co robimy?
- Ilu jest dokładnie? - spytał Vi.
- Ponad 200 na oko, ale może być i więcej -
odpowiedział.
- JJ, otwieraj zbrojownię, bierz
magazynki i karabiny, Beny szykuj kurwa szpadel, Misiek Szybki znoście maczety
do Vandury, Homer naszykuj wszystkie koktajle mołotova jakie mamy - Vi zaczął
wydawać komendy. Sam podjął decyzję o pomocy, ale myśleliśmy tak samo jak on i
nikt nie sprzeciwiał się.
Jazda,
zacząłem ze stołu zsuwać magazynki do torby. Karabinki - cztery, dla mnie,
Viego, Benego i Czarnej. Homer miał zostać w Bastionie. Zostawiłem dla niego
P99 w razie potrzeby. Dla Miska i Szybkiego też po pistolecie i po dwa
magazynki. Reszta broni ręcznej była już po chwili w samochodzie. Wszystko z
zestawu maczet i noży jaki znalazł Szybki w Vandurze, łom i szpadel Benego. Po
kilku minutach byliśmy już na dole.
Zanim
Vi odpalił auto podbiegł do nas Homer i powiedział:
- Ten gostek, co go zastrzeliłem miał takie coś przy
sobie, może wam się przydać - i podał Viemu mały worek, z białym proszkiem.
- Co to jest? - spytał Vi Homera.
- Pomogło mi przejść przez ten ból po postrzale,
sprawdzone, bierzcie - odpowiedział.
- Zdrowo, to dlatego całe noce sterczałeś na warcie,
a potem w dzień zwałowałeś - powiedział Vi.
- Spory ten wór - dodał Szybki - nie powiem, ale
może nam to pomóc. Wiecie sytuacja awaryjna…
Szybki zanurzył w niej nóż i sporą grudę wciągnął
przez nos. Podał dalej. Oprócz Benego(nie chciał), wszyscy skorzystaliśmy z
magicznego proszku gumisiów.
Ruszyliśmy,
Vi prowadził i wydawał komendy. Stanowczy opanowany głos. Bez krzyków. Pełna
koncentracja. Myślałem, że sobie teraz odpocznę, ale nadchodziła kolejna
sieczka. Powoli umysł zaczął mi się wyostrzać. Już trochę lepiej to znosiłem,
ale jak Vi powiedział, że mam szykować sprzęt to czułem ciary jak mi poszły po
plecach. Niesamowite uczucie. W „kompanii Braci” Stephena Ambrose’a była
podobna akcja jak Winters wydał komendę „bagnet na broń”, wspominał to jeden z
żołnierzy. Czuł coś podobnego chyba. Dopalacz zaczął działać. Szczeny zaczęły
chodzić jak opętane, mimo koncentracji nie mogłem spokojnie siedzieć. Vi rzucił
do tyłu gumy do żucia, które dał mu Homer. Zaczęliśmy ściągać kurtki.
Zostaliśmy tylko w bluzach. Czułem jak pulsują mi wszystkie tętnice w
organizmie. Serce waliło jak opętane, już sam
nie wiem czy ze strachu czy po wuju…. Łom przy boku, karabin na plecy,
magazynek podpięty, maczeta przy pasku.
- JJ... - powiedział Vi.
- Co? - spytałem.
- Odpal mi szluga bo kurwa łapy się trzęsą i
nie mogę zapalniczki zapalić - powiedział, podałem mu fajkę, zaciągnął się i
powiedział - Czarna zostajesz na szyberdachu, ubezpieczasz.
- Idę z wami! - powiedziała.
- Nie wkurwiaj mnie - powiedział zdenerwowany Vi -
nie wiem jak wygląda teren, potrzebuję dobrego strzelca na dachu. Bez dyskusji
do kurwy!(Czarna zamilkła, kiedy były żarty to były…) Beny, JJ, Misiek,
bierzecie po dwa mołotovy naszykujcie jakiś dobry ogień, żeby nie było zonka.
Szybki powiedz gwardzistom żeby nie strzelali jak podjedziemy. Na mój znak
rzucicie pierwszego mołotova panowie. Potem naszykujecie drugiego. Szybki
ubezpieczasz nas na ziemi.
- Spoko, gotowe wszystko - powiedziałem.
- Strzelamy tylko w ostateczności - dodał Vi -
Szybki Jak sytuacja w Kolonii?
- Napierają na ogrodzenia, długo nie wytrzymają -
powiedział.
- Powiedz im żeby postarali się zbić sztywnych w
jedną grupę, spalimy skurwysynów - powiedział Vi - dwie minuty.
Szybki
nadawał przez radio. Zbliżaliśmy się do elektrowni czy co to tam jest. Było
nieco trudniej niż się wydawało. Sztywni byli na drodze. Vi zaczął ich trącać
samochodem.
- Czarna na dach! - krzyknął. Padły pierwsze strzały.
Szybki podał na radiu, że jesteśmy blisko. Kaem z dachu przestał strzelać.
Wystrzały było już słychać. Krótkie serie.
- Zaraz sforsują płot! - krzyknął ktoś w radiu. Był
to ostatni komunikat z Kolonii.
Podjeżdżamy
tyłem na realną odległość. Plan awaryjny był taki, że jak coś pójdzie nie tak
to wskakujemy tylnymi drzwiami, Czarna daje nam chwilę osłonę i spadamy
stamtąd. Dojechaliśmy…
Otwieramy drzwi i
wypierdalamy przed Vandurę. Jakieś 60 metrów od nas przy płocie kotłowali się
sztywni. Nie zwracali na nas uwagi bo byli zaabsorbowani atakowaniem
ogrodzenia. Byli bardzo agresywni, wygłodniali. Co chwilę Czarna strzelała
ogniem pojedynczym. Oczywiście nie w kupę, ale wokół nas. Dobrą osłonę zrobiła.
Zbliżyliśmy się do masy. Nie widzieli nas.
- Rzućcie w sam środek tego burdelu! - krzyknął Vi i
wskazał nam zbitą grupę.
- Kurwa szybko, musze mieć wolne ręce! - krzykną
Beny i ruszył pierwszy z odpalonym koktajlem. Rzucił go w grupę, ale ten nie
wybuchł. Zrobiłem to samo, ale butelka się też nie rozbiła. Misiek rzucił
swojego kawałek bliżej i buchnął ogień.
- Poprawcie kurwa! W to samo miejsce - krzyknął Vi.
Rzuciliśmy po drugiej
butelce. Te które spadły w nogi sztywnych jeszcze się nie zapaliły. Z dachu
padły strzały z kaemu, siatka już była maksymalnie napięta i zdawało się że
zaraz puści. Kilku sztywnych przeszło przez lukę, która się zrobiła pod siatką.
Nie dalej jak po minucie po pierwszym rzucie
eksplodowały koktajle, które wpadły w sam środek grupy. Zaczęło się piekło. Vi
obserwował co się dzieje. Z dróżki obok zaczęła się zbliżać grupka sztywny w
naszą stronę. Po drodze asfaltowej. Vi odpalił swój koktajl i rzucił na drogę.
Cała grupa weszła w ogień i zaczęła się palić. Straszny smród uderzył nasze
nozdrza. Gdyby nie pompa to bym się porzygał.
- Za mną! - krzyknął Vi. Każdy z nas złapał swoją
broń i ruszyliśmy za dowódcą na podbój. Vi odebrał radio od Szybkiego i dał
cynk, żeby przestali strzelać. Dziki kwik zaczął przechodzić, ale nadal
dosyć spora liczba sztywnych chodziła i
była zagrożeniem. Na placu między budynkami zobaczyłem dwóch żołnierzy, którzy
widłami nadziewali sztywnych. Ostro. Czarna ciągle strzelała. Musiało ich być
bardzo dużo. Weszliśmy w sam kocioł. Każde machnięcie to była jedna głowa. Beny
szarżował szpadlem. Początkowo wyglądało to o wiele groźniej. Położyliśmy może
ze 30. Nagle usłyszeliśmy krzyk żywych ludzi. Stos ciał dopalał się pod płotem,
ale coś musiało się dziać za ogrodzeniem. Czarna została sama.
Przeskakujemy
przez płot. A tam między blokami biegają ludzie ze sztywnymi. Nie wiadomo było
kto jest kto. Rozbiegliśmy się. Każdy atakował zgodnie z przekonaniem. Ludzie w
panice. Krzyk.
Leży na ziemi dziecko i
sztywny wgryzł mu się już w bok. Podbiegłem i uderzyłem maczetą w łeb. Wylała
się z niego juha prosto na dzieciaka. Nie mogłem mu pomóc, zostawiłem go.
Obejrzałem się po chwili i zobaczyłem, ze podbiegł do nas młody chłopak i
odciągnął rannego do budynku w pobliżu. Meksyk.
Biegnę dalej. Za sztywnym, teraz ja go goniłem, bo ten leciał za starszą
babeczką, dostał w kark. Padł na ziemię i już nie wstał. Babeczka się nie
zatrzymała i wbiegła do budynku. Myślała że też zesztywniałem i chcę ją zeżreć.
Odbiłem bez zatrzymywania w prawo. Patrzę a tam młody chłopak z nożem walczy ze
sztywnym, ten go zranił ciężko, ale młody dalej się bił. Za nim stała grupka
dzieci, młodszych od niego. Ten mógł być może z trzeciej gimnazjum. Doskoczyłem
i ściąłem sztywnego, powiedziałem mu żeby zabrał dzieci do najbliższego
budynku, wykonał polecenie bez gadania. Potem dowiedziałem się, że był
harcerzem. Świetny chłopak. Bystry, dzielny, waleczny… przydał by się taki w
naszej ekipie. Nic. Drzwi zamknął i ruszyłem dalej. Sztywny napierał na drzwi
obok. Ktoś musiał się tam zabarykadować. Rozbiłem mu głowę. Krzyknąłem przez
drzwi kto tam jest, było kilka starszych osób. Powiedziałem im żeby siedzieli
cicho i trzymali drzwi. Rozmawiałem z nimi i stałem oparty plecami o drzwi żeby
nic mnie nie zaskoczyło. Z pierwszego piętra obok z okna wyskoczył ranny
harcerz. Podbiegł do mnie i mówi, żebym dał mu broń, dodał jeszcze, że
zabarykadował drzwi. Rzuciłem mu łom, złapał go i skoczył do najbliższego
sztywnego jaki był.
Wyglądało na to, że chyba opanujemy sytuację.
Spojrzałem przed siebie, a tam kilku sztywnych szło prosto na Benego. Zamarłem…
- JJ!!! - wołał Beny. Wpadł w kozi róg. Machnął
łopatą i położył jednego, machnął drugi raz i szpadel wypadł mu z rąk. Byłem za
daleko… koniec Benego…
BUM BUM BUM BUM BUM!!! Misiek doskoczył ze swoim P99
i rozbił tę grupkę. Nie zabił wszystkich od razu, ale zatrzymał ich i ciężko
ranił. Odwrócili się i ruszyli na niego. Beny złapał szpadel i przetrącił tego,
który był ostatni. Ja pierdolę, sekundy i Beny by mógł jedynie spocząć na
stosie…
- Gdzie Szybki i Vi kurwa!!? - krzyknąłem do Benego.
- Nie wiem - powiedział i padł na ziemię.
- Wstawaj! - krzyknąłem - Bierz maczetę! Zostaw
szpadel! Tam są małe dzieci!
- Dobra -odpowiedział. Pomogłem mu wstać taki był
zadyszany. Mało brakowało…
Nagle
krzyki za blokiem.
- Vi!- krzyknąłem.
Biegniemy we trójkę,
Beny został lekko z tyłu. Nie mógł złapać oddechu. Sztywnych było więcej niż
nam się wydawało. Niektórzy ludzie stłoczyli się już w autobusach gotowi do
odjazdu, ale nie było kierowców. Dwa autobusy odcięte, wokół nich sztywni.
Żołnierz z dachu przeniósł swój kaem i zaczął strzelać z góry. Trafił niestety
w autobus i chyba ranił w środku ludzi. Ostrzelał hordę i sztywni się
rozproszyli.
- JJ, kurwa! W drugim autobusie jest kilka
dzieciaków - krzyknął Vi i ruszył z
pomocą. Oczywiście rura za nim! Z prawej nagle wybiegł Szybki, miał żądzę mordu
w oczach. Chyba dalej mścił się za Młodego… Za Szybkim leciał harcerz z moim łomem.
Wskoczył w sam środek bagna i po chwili odbił i zniknął gdzieś.
Podbiegamy
do sztywnych i zaczynamy ich siekać. My we trójkę rąbaliśmy jedno skrzydło autobusu,
a Szybki sam się zajął drugim bo harcerz odskoczył bardzo szybko i udał się w
inne miejsce. Szybki wywijał maczetą jak szablą. Korzystaliśmy z tego, że byli
rozproszeni i atakowaliśmy ich z tyłu. Gdyby szli na nas kupą to tylko
moglibyśmy się obronić bronią palną i mołotovami. Leciały rozbite czaszki. Z
rozbiegu zamachnąłem się na sztywnego szpadlem Benego, trafiłem go, ale
trzonkiem nad metalową częścią. Sztywnego odrzuciło i padł, ale szpadel wypadł
mi z rąk, ciężko było nim władać. Chwilowo byłem bez broni. Zdjąłem z pleców
karabinek i przeładowałem. Dostał kilka razy ten na ziemi. Obróciłem się i
zacząłem strzelać. Niecelnie bardzo bo już byłem zdyszany, jeszcze ta kolka…
Sytuacja stała się dramatyczna. Po chwili na placu byli już tylko pojedynczy
sztywni.
Zobaczyłem jak Beny
machnął maczetą, trafił sztywnego, ale sam padł obok niego i nie podnosił się.
Był blady. Podszedłem cały posrany. Bałem się czy coś mu się nie stało.
- Beny co z tobą? - spytałem.
- Kurwa nie mogę się podnieść - powiedział - chyba
jestem ranny, nie wiem kurwa, uważaj na mnie jak bym się przemienił to mnie
zapierdol! Nie chcę być sztywnym! Obiecaj!
- Nie pierdol! - krzyknąłem i klęknąłem obok niego i
wycelowałem karabinek - spokojnie osłaniam cię - i zacząłem strzelać do pojedynczych
sztywniaków, którzy jeszcze gdzieś włóczyli się w okolicy. Po chwili zmieniłem
magazynek, ale nie było już do kogo strzelać.
Ręce zaczęły mi opadać.
Vi czyścił resztki sztywnych wokół
autobusów tam gdzie nie mogłem strzelać.
- Kurwa JJ, chyba jestem ranny - powtórzył Beny -
przepraszam nie chciałem!!!
- Nie pierdol - powiedziałem drugi raz, cały posrany
- Vi!!! - krzyknąłem.
Od
tego momentu minęło jakieś 5 minut. Po chwili przyszedł Vi i stanął obok mnie.
- Chyba już czysto - powiedział Vi - żołnierze dobijają resztki sztywnych za
blokami i tych co jeszcze wiszą na płotach. Kurwa chyba się udało. Co jest?
- Nie wiem - powiedziałem - mówi że jest ranny.
Vi
zaczął go zbierać z ziemi. Sprawdził go i mówi, że jest czysty.
- Kurwa nie mogę się podnieść - powiedział Beny -
chyba szpadel mnie tak zmęczył, wszedłem w nich na pełnej kurwie i za dużo sił
używałem. Źle je rozłożyłem, za duża pompa, za duża… - powtarzał.
Przyszedł Misiek z
Szybkim. Cali zadyszani. Ciężko walczyli.
- Misiek dziękówa stary - powiedział Beny - gdzie
Czarna?
- Ja pierdolę! - krzyknął Vi i ruszył w drogę
powrotną do Vandury. Ja z Szybkim za nim. Nagły przypływ świeżej energii
Od jakiegoś czasu nie
było słychać już strzałów. Obawiałem się najgorszego. Wpadamy na drogę, Vi
uderzył sztywnego, który jeszcze szedł po drodze, był spalony do połowy.
Stajemy koło Vandury. Czarnej nie ma. Zniknęła. Sztywnych też już nie było…
Obeszliśmy samochód wokół, ale nie było śladów, ani
krwi, ani żadnego ciała.
- Kurwa patrzcie - powiedziałem do chłopaków. W
odległości gdzieś do 70 metrów w obrębie auta leżało kilkadziesiąt ciał
sztywnych. Siekała ich równo z dachu. Gdyby nie jej osłona to weszliby nam na
plecy. Ciężko by było.
- Czarna!!! - krzyknął Vi.
-Czego drzesz ryj! - powiedział za nami glos Czarnej
- tu jestem!
Nic nie powiedzieliśmy, tylko to uczucie ulgi, że
żyje.
- Myślałem już, że… - powiedział Vi.
- Od dziś nie jesteście już pedałami - powiedział
Czarna - tylko nie zmarnuj tego.
- Vi, JJ gdzie jesteście? - spytał Misiek przez
radio.
- Wracamy już - odpowiedział Vi.
W
miejscu gdzie leżał Beny było już skupisko ludzi. Przez chwilę pomyślałem, że
to sztywni, przeszył mnie dreszcz, ale to tylko złudzenie.
Kiedy
przychodziłem obok grupki dzieciaków, która cała zestresowana stała blisko nas,
jeden z dzieciaków gdzieś w wieku może 14-15 lat powiedział:
- Patrzcie, wiedźmin! - wszyscy się wystraszyli. Że
co - pomyślałem. Jaki wiedźmin… potem spojrzałem do lusterka w samochodzie…
źrenice plus maczeta, którą akurat miałem w ręku, długie włosy… Chłopak
widocznie czytywał niegdyś dobrą literaturę… Sapkowski…
Przepchaliśmy
się przez tłum. Wszyscy żołnierze byli na ziemi.
- Kto ubezpiecza z dachu? - spytał żołnierza Vi.
- Nikt - odpowiedział.
- To wypierdalaj na dach! W każdej chwili mogą się
zebrać znowu! - krzyknął do niego.
Beny
siedział na ziemi. Misiek go przytrzymywał. Ludzie stali i patrzyli się na tę
scenkę. Jeszcze brakowało żeby wyjęli telefony i porobili zdjęcia i filmy. Beny
był jak w delirce. Był tak spompowany, że nie mógł się ruszać normalnie. Po
godzinie już normalnie chodził. Potem mówił, że to zmęczenie i psychika, był
pewny, że zginie jak upuścił szpadel i normalnie się wyłączył podobnie jak ja
wtedy pod autem co mnie Młody zgarniał. Tak się czasem dzieje…
Sytuacja
sama się wyrobiła. Ludzie się porozchodzili i przyszedł do nas starszy facet, jednak
od razu było widać że jest kozakiem… mówili na niego po prostu Szefie. Chwilę
wcześniej wydał komendy i odpowiedni ludzie zajęli się reperowaniem ogrodzenia.
- Po szybkiej naradzie uznaliśmy, że zostajemy i
musimy się lepiej przygotować przed następnym atakiem - powiedział Szef -
Panowie dziękuję, uratowaliście nas…
-I panie -
dodała Czarna
- Straty? - spytał Vi.
- Jeszcze nie ustaliliśmy - powiedział zrezygnowany
Szef - już zajmują się tym odpowiednie osoby.
W
ich ekipie było sporo facetów w średnim wieku i w naszym wieku, ale jak zaczęła
się sieczka to wszyscy się posrali i wycofali, zostawili dzieci i kobiety i
uciekli.
Całe uderzenie przejęliśmy my, tych kilku żołnierzy
i paru harcerzy lokalnych, którym udało się przedostać do Kolonii.
Młodzi się świetnie spisali. Zostali i bili się do
końca. Ten co był przy mnie wtedy szlachtował sztywnych samą finką harcerską bo
już nie było żadnej broni dla niego. Inny walczył kijem od jakiejś motyki czy
czegoś, pikinier, nadziewał na dzidę sztywnych. Dwóch było pogryzionych, ale
jeszcze żyli. Chyba trzech z nich przeżyło walkę. Szukałem tego dzielnego z
łomem. Znalazłem go za blokiem… Leżał pod ścianą, obok niego leżało czterech
sztywnych, jeden jeszcze się ruszał. Podeszła do mnie babeczka po czterdziestce
i powiedziała, że ją gonili, a młody doskoczył do nich i załatwił ich resztką
sił. Padł z wycieńczenia. Wykrwawił się na śmierć w walce, ale łom dalej tkwił
w jego pięści. Nie przeklinał i nie krzyczał. Szedł się bić jak Spartiata i
zginął jak Spartiata… Wszyscy harcerze byli z drużyny chyba „Tornado” i
„Szakłak”. Młodzi kozacy. To było trudne doświadczenie. Ranni harcerze byli
świadomi tego, że umierają, prosili o pochowek w jednym miejscu razem z
kolegami, którzy zginęli. Spoczęli w jednej mogile, na terenie Kolonii.
Oznaczono starannie miejsce ich spoczynku. Wszystko odbyło się z pełnymi
honorami.
_ _
Ostatnio była brawura,
ale w porównaniu z tym to była igraszka. Chyba do samego końca nie byliśmy
świadomi w co wchodzimy. Nigdy więcej bym chyba tego nie powtórzył w takim
wykonaniu. Jedno draśnięcie i dupa, piach…
- Homer jesteś tam? - spytałem przez radio.
- Kurwa! - krzyknął - Ile można czekać na kontakt!
- Sytuacja opanowana, Bastion bez strat-
powiedziałem - było bardzo ciężko.
- Dobra, czekam na was - odpowiedział. Jak
wróciliśmy to powiedział, że w ciągu godziny wypalił trzy paczki fajek z tego
wszystkiego. Słyszałem tylko co jakiś czas komunikat, coraz to gorszy. Myślał,
że nas zgnietli tam…
- Powiedz Homerowi, że wrócimy już po zmroku -
powiedział do mnie Vi - musimy tu jeszcze zostać trochę.
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc - powiedział Szef.
- Pomoc pomocą, ale macie tutaj pogryzionych ludzi -
powiedział Vi - musicie ich dobić bo wstaną i zacznie się od nowa! Trzeba
wszystkich sprawdzić, nawet nas. Nie możemy ryzykować.
- Będzie ciężko, mamy pogryzione dzieci, matki,
mężów… - powiedział zrezygnowany Szef.
- Gówno mnie to obchodzi - powiedział Vi - musi to
ktoś zrobić.
-To jednak
ludzie - dodał Szef.
- Gdyby nie my - zaczął już lekko podkurwiony Vi -
to ci sami ludzie właśnie by wami srali gównem z krwią!
Pompa
zaczęła schodzić. Ludzie opatrywali rany swoim kolegom i członkom rodziny.
Samo
liczenie strat trwało trochę. Koło 16 koloniści usypali stos sztywnych -
rozwalonych, stos zabitych - ludzi, którzy zginęli w czasie walki i ułożyli w
jednym pomieszczeniu ludzi rannych, którzy jeszcze żyli, ale mieli się
przemienić. Polaliśmy benzyną ciała martwych i spaliliśmy je. Straszny smród.
Ludzie płakali nad zabitymi. Ciężko było im przestawić się na nową
rzeczywistości mimo, że trwało już to wszystko dosyć długo. Tam byli do tej
pory bezpieczni i spokojnie dawali radę. Teraz, po sieczce byli roztrzęsieni.
- Vi, będziemy się zbierać - powiedziałem - musimy
odpocząć.
- Wiem, kurwa, ale musimy jeszcze im pomóc to
ogarnąć wszystko. Idę pogadać z Szefem i myślę, że do dwóch godzin będziemy
wracać.
Koloniście
nie zgodzili się na dobijanie żywych. Powiedzieli, że to ludzie i będą przy
nich czuwać. Jak się ktoś przemieni to wtedy będą działać. W sumie to mieli
racje, bo ktoś się mógł skaleczyć w trakcie ucieczki itd., a nie wiedzieliśmy
sami do końca jak działało to świństwo. Kilku facetów zorganizowało to
wszystko. W międzyczasie przyszła informacja, że ogrodzenie zostało wzmocnione
i wszystko było naprawione. Ci dwaj harcerze przemienili się po jakimś czasie.
Szkoda ich było. Dzielne chłopaki. Ratowali przede wszystkim innych…
poświęcając siebie.
Żołnierze na dachu
rozlali benzynę do butelek i przygotowali koktajle na ewentualne kolejne
oblężenie. Co jakiś czas z jednego budynku grupa czuwających nad rannymi
wynosiła ciało czy ciała przemienionych i zabitych, już sztywnych. Układali je
na stos i potem wszystko podpalili.
Cała organizacja tego
wszystkiego trwała nieco dłużej. Do Bastionu wróciliśmy dopiero koło północy.
Bilans: 18 osób
zabitych na miejscu w tym bodajże 4 ranione przez strzelca, który walił z
dachu, 30 osób pogryzionych, w dwóch trzech dzielnych harcerzy(tu zaznaczam
ludzi rannych, którzy potem się przemienili)… Ze 134 osób zginęło 48. Rachunek
jest dosyć prosty, zostało 86 osób. Dorosłych, dzieci, młodzieży, kilku
harcerzy, wszyscy z żołnierzy itd.
Koloniści oberwali
znacznie. Musieli teraz odbudować zabezpieczenia i poprawić system ewakuacji.
Nie pomagaliśmy im w tym, ale zwróciliśmy im uwagę na to. Muszą trenować alarmy
bo inaczej znowu dojdzie do paniki i masakry. Dziwne było to, że horda
zapuściła się tak daleko od miasta. Być może zaczynają migrować.
Od dnia „zero”, jak
nazywam początek apokalipsy, udało nam się gdzieś na oko rozwalić 500-600
sztywnych. Tu spaliliśmy więcej niż 200. Sam naciąłem około 30 ręcznie,
chłopaki mówili, że tracili rachubę przy nastym zabitym. Do tego jeszcze
wyborowa Czarna… Nie wiem czy liczenie tych bydlaków ma jakikolwiek sens.
Miasto miało i tak około 25 000 mieszkańców. Wyczyszczenie go jest raczej
niemożliwe. Kto wie. Być może nigdy tego nie dożyję.
W
drodze powrotnej zobaczyliśmy na drodze sarnę, która stanęła i patrzyła się
prosto w reflektory samochodu. Vi stanął i mówi:
- Czarna trafisz?
- Zobaczymy - odpowiedziała i otworzyła szyberdach.
Strzeliła zwierzęciu prosto w szyję. Skoczyło kilka razy i padło na ziemie.
Poczekaliśmy chwilkę aż zejdzie i zebraliśmy świeże mięso do samochodu.
Wrzuciliśmy ścierwo na pałatkę harcerską żeby nie pobrudzić Vandury. Homer
przygotował spore ognisko na dziedzińcu i następnego dnia na obiad zjedliśmy
świeżo upieczone mięsko. Dawno takiego nie jadłem. Uznaliśmy, że warto częściej
wyjeżdżać na polowania. Konserwy stawały się już nudne.
Dostaliśmy
następnego dnia pewien dar od ekipy z Kolonii, ale o tym później.
JJ; Vi
==
nie wiem, o co chodzi i jak zwykle zaczęłam od dupy strony, cofam się więc na początek i ogarniam...
OdpowiedzUsuńKim jesteś? :)
OdpowiedzUsuńfajnie to wyszło :] Zapraszam Wszystkich do pierwszych wpisów i do naszej grupy na FB, Kroniki jkuczborskiego Bastionu" Pozdro Vi
OdpowiedzUsuńJJ według mnie najlepszy wpis. Pozdro
OdpowiedzUsuńSieeemano Daniel, dziękówa! Zapraszam do czytania reszty :)
OdpowiedzUsuńHah bitka dobra :D
OdpowiedzUsuń